Читаем Boży bojownicy полностью

– Twoi Jeźdźcy – biskup walnął pięścią w stół – mają cicho siedzieć na Sensenbergu! Powiedziałem! Za dużo już się o tych Jeźdźcach mówi! Hejncze patrzy mi na ręce, ucieszyłby się, mogąc mnie powiązać z Jeźdźcami, z tobą, z czarną magią i gusłami! Za dużo już się o was gada, za dużo plotek krąży! – Staraliśmy się, by krążyły – przypomniał spokojnie Pomurnik. – By budziły postrach. To w końcu nasza wspólna inicjatywa, kochany księże biskupie. Robiłem to, cośmy ustalili. I to, co mi osobiście zrobić rozkazywałeś. Dla sprawy. Ad motorem Dei glonom. – Dla sprawy? – biskup łyknął z kielicha, wykrzywił się, jakby to była żółć, nie reńskie. – Husyckich szpiegów i sympatyzantów, z których można by wydusić informacje, mordowałeś z zimną krwią. Dla przyjemności. Dla radości mordowania. Nie mów więc, że było to na Bożą chwałę. Bo się Bóg gotów zdenerwować. – Rzecz tę – twarz Pomurnika nie drgnęła – zostawmy więc Bożemu osądowi. Rozkazu posłucham, biskupie. Moi ludzie zostaną na Sensenbergu. – To rozumiem. To rozumiem, synu. Zostaną na Sensenbergu. Ty zaś, jeśli potrzebujesz ludzi, dobierz sobie kogoś z moich najemników. Chcesz, to bierz. – Wdzięcznym.

– Ja myślę. A teraz idź już. Chyba że masz coś do mnie.

– Tak się składa, że mam.

– Cóż takiego?

– Dwie rzeczy. Pierwsza to ostrzeżenie. Druga to prośba. Uniżona suplika. – Zamieniam się w słuch.

– Nie lekceważ Reinmara z Bielawy, biskupie. Nie wierzysz w cuda, drwisz z Arkanów, magię raczysz kwitować pogardliwym uśmiechem. Niezbyt to mądre, biskupie, niezbyt mądre. Magia Magia istnieje, a cuda się zdarzają. Jeden cud ostatnio widziałem. W pobliżu Reynevana właśnie. – Doprawdy? Cóż takiego widziałeś?

– Istotę, której nie powinno być. Która nie powinna istnieć.

– Ha. Możeś tedy przypadkiem, mój synu, spojrzał we zwierciadło? Pomurnik odwrócił głowę. Biskup, choć rad z udanej złośliwości, nie uśmiechnął się. Obrócił klepsydrę – minęła media nox, do officium matutinum zostawało około ośmiu godzin. Najwyższy czas iść wreszcie spać, pomyślał. Za dużo pracuję. I co z tego mam? Kto to docenia? Papież Marcin, ten skurwiel, zum Teufel mit ihm, nadal nie chce słyszeć o arcybiskupstwie dla mnie. Diecezja nadal formalnie podlega Gnieznu! Odwrócił się do Pomurnika. Twarz miał poważną.

– Ostrzeżenie zrozumiałem. Wezmę je pod rozwagę. A prośba? Wspominałeś o prośbie. – Nie wiem, jakie masz plany, księże. Chciałbym jednak, gdy czas nadejdzie, móc zająć się tym Reynevanem… własnoręcznie. Nim i jego towarzyszami. Chciałbym, by wasza dostojność mi to przyobiecała. – Obiecuję – kiwnął głową biskup. – Dostaniesz ich. Jeśli będzie to w interesie moim i Kościoła, dodał w myśli. Pomurnik spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się.


Jechali drogą biegnącą wzdłuż brzegu rwącego po bystrzynach Bobru, w szpalerze olch i wiązów. Pogoda poprawiła się, czasem nawet błyskało słońce. Niestety, rzadko i na krótko, ale cóż, był wszak listopad. Dokładniej, siódmy listopada. Septima Novembris. Piątek. Wilrych von Liebenthal, wyróżniony przez Bibersteina komendą nad eskortą, wiódł swój ród z Miśni. Był jakoby – odlegle spokrewniony z możnymi Liebenthalami z Liebenthalu pod Lwówkiem. Lubił to podkreślać. Ale w sumie była to jedna z nielicznych jego wad. Niewiele pod względem wad można było zarzucić i pozostałym członkom eskorty. Reynevan w duszy dziękował opatrzności, świadom, że mógł trafić na dużo gorszych. Bartosz Stroczil powiadał się Ślązakiem. Reynevan niejasno pamiętał, że jakiś Stroczil faktycznie miał aptekę we Wrocławiu, ale wolał nie dochodzić koneksji.

– Wiem – po raz nie wiadomo który powtarzał Stroczil, kołysząc się w siodle. – Wiem we Świdnicy foremny zamtuzik… A w Rychbachu na podgrodziu znałem dwie wesołe panny, szwaczki. Prawda, było to ze dwa roki temu nazad, mogły, kurwy jedne, za mąż powychodzić… – Można by to sprawdzić – wzdychał Stosz von Priedlanz. – Stanąwszy tamój… – Trzeba będzie.

– Jo, jo – mówił Otto Kuhn. – Trza będzie.

Stosz von Priedlanz, Łużyczanin, ale o czeskich korzeniach, był klientem Bibersteinów – podobnie jak jego ojciec, dziad i zapewne pradziad. Otto Kuhn pochodził z Bawarii. Nie chwalił się tym, będąc raczej milczkiem, ale gdy się już odezwał, gardłowy bełkot wątpliwości nie pozostawiał: tak potrafili krzywdzić piękną niemiecką mowę wyłącznie Bawarzy. – Ha! – popędzał konia Liebenthal. – Staniemy tedy, widzi mi się, w tym świdnickim bordelu. Mnie też ostatnim czasem często coś dupa na myśli. A we mnie, gdy o dupie pomyślę, budzi się poeta. Wypisz wymaluj: Tannhauser. – Ze mną jest tak samo. Ino bez Tannhausera.

– Hej! – Priedlanz poderwał się nagle, obrócił w siodle. – Widzieliście? Tam? – Co?

– Konny! Z tamtego garbu nas obserwował! Z wysoka, zza tamtych jedli. Teraz znikł. Skrył się… – Do czarta. Tego nam brakowało. Barwę rozpoznałeś?

– Czarny był. I koń kary.

Перейти на страницу:

Все книги серии Trylogia husycka

Похожие книги