- Widzę, że „Fakty i Fotografie” zatrudniają wyłącznie fachowców. Ale ponieważ widok jest piękny, to odpowiem pani na wszystkie pytania.
- I o to mi chodziło. - Poprawiła sukienkę, żeby nie miał zbyt przesadnej perspektywy. - Skąd wziął się pomysł na tę powieść? Mówię ciągle o „Breslau cośtam”.
- Proszę pani. Na każdym spotkaniu autorskim, kiedy mnie o to zapytają, mówię: „Wrrrrrrrrrrr!”. Nie wiem, skąd autor czerpie pomysły. Nie wiem, naprawdę.
- No ale skąd inspiracja do tego właśnie tematu?
Zamyślił się.
- Na pewno z akt policyjnych. Kręciłem serial o policji przez parę lat.
- Wiem, wiem.
- Uuuuu... Naprawdę jest pani dobrze przygotowana. - Wrócił do tematu: - Z akt pani wiele nie wyczyta. Tam same pierdoły.
- Też wiem. Czytałam kilka.
- Naprawdę jestem pod wrażeniem. - Wypił „wściekłego psa” i zajął się piwem. Zapalił papierosa. - To był przypadek. Spotkałem Richarda Kugera, pewnego wojennego inwalidę bez ręki i bez nogi. Żył sobie szczęśliwie w RFN, jak to się wtedy mówiło, z panienką, która o niego dbała. Miał nawet auto, które można obsłużyć, nie mając połowy kończyn. Żył sobie.
- Ale do rzeczy.
- No właśnie. Nie mogliśmy się porozumieć, bo ja po niemiecku to może dziesięć słów, a on po polsku ledwie ledwie. Ale jego kobieta była Polką. Zabrana na roboty, lecz nie chciała wracać do komunistycznego raju, więc przygarnęła inwalidę, bo miał wysoką rentę. Fajnie się im żyło, chyba się nawet pokochali.
- A wracając do meritum? - przerwała mu Mariola.
- No więc ona przetłumaczyła mi całą historię. Otóż Kuger i Grunwald...
- Może Grunewald? - przerwała mu znowu.
- Może - zgodził się. - Tak go nazwałem w powieści. Skąd pani wie?
- No przecież piszę wywiad o pana książce.
- No tak. - Zaciągnął się głęboko papierosem. - Opowiedział mi niesamowitą historię z przedwojennego Wrocławia, to znaczy z Breslau. Jacyś ludzie wybuchali, palili się albo popełniali samobójstwa. Za każdym razem otaczali się kwiatami.
- I co?
- Właściwie nic. Grunewald został zabity, nie wiem przez kogo, w 1945. A Kuger był przesłuchiwany przez polską milicję. Nic do niego nie mieli, ale przesłuchiwali a propos właśnie tej sprawy, w której ludzie sami wybuchali. Mieli podobny problem. Kiedy już wszystko zeznał, wsadzili go do pociągu do Vaterlandu. Był zwykłym podoficerem policji kryminalnej. A my nie Ruscy, żeby im Katyń zrobić. Gwałty, zabójstwa, morderstwa, przekręty. Tylko tym się zajmował. Kripo nie było wpisane na listę organizacji zbrodniczych, więc nie wysłali Kugera na wycieczkę do ZSRR. Z innymi, jak oni to mówią: „wypędzonymi” pojechał sobie do Niemiec.
- A ta dziwna sprawa?
- Bardzo mnie to interesowało. Ponieważ kręciłem dla telewizji program o policji, pozwolili mi na wgląd do akt. Tam niewiele jest. Nie dowiedziałem się niczego poza opisami zgonów.
- A co pana zainspirowało do napisania tej powieści?
Kelner, mimo że nie miał zamówienia, przyniósł Ziemskiemu zupę gulaszową i kolejnego „wściekłego psa”. Autor wypił „psa” natychmiast i zajął się zupą.
- Nie przeszkadza pani, że będę jadł podczas wywiadu? Nie zdążyłem wciągnąć śniadania. Jakąś okrutną porę wymyśliła pani na wywiad. Wolałbym drugą w nocy.
- Nie przeszkadza mi to w ogóle.
- No to powiem pani dziwną rzecz - Szuflował łyżką gęstą zupę i mówił niewyraźnie: - Jakaś dziwna miłość. Przeczytałem pamiętnik Grunewalda. Oczywiście koledzy pomogli tłumaczyć, bo ja po niemiecku to może dziesięć słów znam, w porywach dwadzieścia. Nie nudzę pani?
- Nie, absolutnie. Już pan mówił o dziesięciu słowach po niemiecku.
- A tak. Istotnie. Powtarzam się. Te kwiaty i samobójstwa to była najmniej ważna rzecz podobno. Ja nie jestem policjantem, tylko pisarzem.
- A co było ważne?
- Nie wiem. Jednak każdy, jak pisał Grunewald... Każda z ofiar musiała przejść skomplikowany rytuał, który polegał na robieniu codziennie tych samych czynności w ściśle określonej kolejności. To były jakieś pierdołki. Śniadanko, mycie twarzy mydłem, jazda do pracy. Takie tam drobiazgi. Naprawdę nie nudzę pani?
- Nie.
- Grunewald pisał o jakiejś świątyni. Jeśli ma pani dostęp do akt, to pani dotrze i do świątyni.
- Dotrę.
- Proszę się nie śmiać.
Mariola dotknęła jego ręki. Nawiązała kontakt fizyczny. Złapała go. Najwyraźniej chciał ją poderwać. Zaczął grać.
- Chodzi chyba o gimnazjum sióstr elżbietanek na placu Nankiera. Z naciskiem na „chyba”. - Uśmiechnął się sympatycznie.
- To dlaczego te dziwne zgony odbywały się w okolicy obecnej Hali Ludowej albo Wytwórni Filmów?
- Proszę pani, jestem pisarzem, a nie jasnowidzem. A poza tym zgony się nie „odbywają”.
Czuła się obsobaczona, kiedy zajął się zupą gulaszową, która wyraźnie mu smakowała. Skinął na kelnera, a ten, jakby czytając w jego myślach, przyniósł placek po węgiersku i następnego „wściekłego psa”. I znowu „psa” wypił natychmiast, życząc Marioli zdrowia. Plackiem zajął się później, po skończeniu zupy.
- Przepraszam, naprawdę jestem strasznie głodny.
- Ależ nic nie szkodzi. - Zamyśliła się na chwilę. - A jak pan określi koincydencję pomiędzy Halą i gimnazjum?