- Sławek - Witek nie mógł się otrząsnąć - czy mogę stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie, że mam w stajni najlepszego oficera śledczego w Polsce?
- Bez przesadnych komplementów. - Chwila zastanowienia. - Możesz.
- No to czekam na ciebie wieczorem. Z komitetem powitalnym. Spodoba ci się tłumaczka, bo w twoim typie. Duża, rosła, postawna... Cycuchy tam, gdzie trzeba, i wielkości tej, co trzeba. Typowa Niemka, śliczna. Taka do schrupania.
- Przestań. Przyjadę pociągiem Wrocław - Berlin.
- Będziemy czekali.
- I jeszcze jedna sprawa. Muszę ci wysłać moją polisę ubezpieczeniową.
Przyjaciel domyślił się błyskawicznie.
- Dobra. Ślij, tylko zaszyfruj.
- Właśnie to robię.
- Jakie hasło?
- Odpowiedź na pytanie: „Co piliśmy w trakcie naszego ostatniego spotkania?”. W mianowniku, żeby uniknąć meandrów języka polskiego. Odpowiedz jak najprościej.
- Dobra. Rozumiem.
Ostatnio spotkali się na dworcu. Rozmawiali przez minutę. Hasło więc brzmiało: „Nic nie piliśmy”. Teoretycznie można byłoby użyć słowa „niczego” zamiast „nic” i dlatego poprosił o najprostszą formę. Witek domyślił się od razu.
- Nie ma sprawy. Odbieram.
Staszewski odłożył telefon. Podpiął go do laptopa na dachu samochodu. Uruchomił połączenie. Powoli, jakby bał się wykonywać gwałtowne ruchy, wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Nie chciało mu się palić. Rozglądał się wokół. Ulica nie przypominała tej z czasów Dzikiego Zachodu - za dużo samochodów. Zmieniał w laptopie dyski, jeden za drugim. Pojedynek na Main Street. Uśmiechnął się. Tyle że jeden z rewolwerowców nie miał nawet pistoletu. E tam! W razie czego napluje tamtemu w oko.
Staszewskiego owionęła fala smrodu. Odruchowo odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na zapitego staruszka, który ledwie trzymał się na nogach. Tak jak wszyscy. To była pierwsza konstatacja. Bo on tak chce - druga. Wystająca z kieszeni butelka wódki, nędzne, porwane ubranie, sękaty kij, dwie wyszargane torby zwisające z ramienia, wypełnione jakimiś klamotami. I ten smród. Właśnie tego chciał staruszek. Żeby się ludzie od niego odruchowo odwracali. I kolejna myśl. Przecież jeśli jest tak biedny, to nie może mieć butelki wódki.
Pojedynek!
Odwrócił się do niego przodem. Gonitwa myśli. To przecież nie idiota. Na pewno rozpracował cel i właśnie tego chciał!
Staszewski wyjął z kieszeni i założył przeciwsłoneczne okulary. Miał ich całą kolekcję. Od zwykłych gówien za kilkanaście złotych po specjalne do wspinaczki wysokogórskiej za czterysta. Takich nie przebije kula kalibru cztery i pół milimetra. Dłonią zasłonił gardło.
Najwyżej będzie miał poważnie poranioną rękę osłaniającą tętnice szyjne. Ubrania, czyli T-shirta i lekkiej kurtki, śrut z wiatrówki też nie przebije. A przynajmniej Staszewski miał taką nadzieję. Sam widział, jak sportowy pistolet potrafił przebić metalowe puszki po konserwach na wylot. A morderca na pewno miał lepszą broń.
- Impas, co? - powiedział głośno.
Czy tak wyglądał pojedynek na Dzikim Zachodzie? Morderca podniósł rękę. Staszewski dorzucił jeszcze:
- Moja polisa ubezpieczeniowa właśnie wędruje do Berlina, przez australijski serwer.
Morderca zerknął w bok. Musiał zobaczyć coś w kępie krzaków rosnących na skarpie przy fosie. Nagle opuścił rękę, odwrócił się i odszedł, kuśtykając. Ludzie odwracali od niego głowy.
Pociągiem tej samej relacji przyjechali do Breslau Ostermann i von Kreutzky. Tędy wyjeżdżał Kuger. Podobny pociąg wiózł Borowicza i Wasiaka.
Staszewski odmówił przyjęcia lurowatej kawy i ciasteczka serwowanych przez obsługę Eurocity. Mimo wczesnej pory, była dwunasta dwadzieścia trzy (a nie dwunasta trzynaście na przykład), chciało mu się spać. Nerwy sprawiały, że dosłownie kleiły mu się powieki. O szóstej będzie dopiero w Berlin Ostbahnhof. Tak przynajmniej pokazywał mu palmtop. Miał nadzieję, że polskie karty kredytowe są tam honorowane i będzie go stać na taksówkę. Przysypiał z głową na wezgłowiu przepastnego fotela wagonu pierwszej klasy. Z nudów przeglądał witryny internetowe w swoim telefonie. Nuda, nuda, nuda... Nagle jednak trafił na portal www. rozaniec.pl. Choć był ateistą, zajrzał z ciekawości i zaczął czytać.