Wreszcie, zdyszany i obdarty, wpadł do kuchni domu na zachodnich łąkach.
— Spójrz tylko na siebie! — wykrzyknęła jego matka. — Na mą duszę. Coś podobnego!
Tristran jedynie uśmiechnął się do niej.
— Tristranie? — zagadnął ojciec, który w wieku trzydziestu pięciu lat wciąż był średniego wzrostu i wciąż miał piegi, choć w jego orzechowych kędziorach pojawi-ło się sporo srebrzystych nitek. — Matka powiedziała coś do ciebie. Nie słyszałeś?
— Bardzo przepraszam, ojcze, matko — powiedział Tristran — ale dziś wieczór opuszczę wioskę. Jakiś czas mnie nie będzie.
— Co za głupoty! — prychnęła Daisy Thorn. — Nigdy nie słyszałam podobnych bzdur.
Dunstan jednak dostrzegł w oczach syna dziwny wy:
— Ja z nim porozmawiam — rzekł do żony. Spojrzała niego ostro, po czym skinęła głową.
— Dobrze, ale kto pozszywa płaszcz chłopaka? Tyłki to chciałabym wiedzieć. Uniosła głowę i wymaszerowała z kuchni.
Ogień w piecu syczał, rozbłyskując srebrem, zieleni i fioletem.
— Dokąd się wybierasz? — spytał Dunstan.
— Na Wschód — odparł Tristran.
— Wschód. — Ojciec skinął głową. Istniały dwa różne wschody — można było jechać na wschód do następnego hrabstwa przez las, i na Wschód, na drugą stronę muru. Dunstan bez pytania wiedział, który z nich ma na myśli syn.
— A wrócisz? — spytał.
Tristran uśmiechnął się szeroko.
— Oczywiście.
— No cóż — rzekł ojciec — zatem wszystko w porządku — Podrapał się po nosie. — Czy myślałeś o tym, jak się stać na drugą stronę?
Tristran pokręcił głową.
— Na pewno znajdę jakiś sposób — rzekł. — Jeśli trzeba pobiję wartowników.
Ojciec pociągnął nosem.
— Nie zrobisz niczego takiego. Jak by ci się podobało, bym to ja pełnił straż? Albo ty? Nie chcę, by komukolwiek coś się stało. — Ponownie podrapał się po nosie. — Idź, spakuj manatki i pocałuj matkę na pożegnanie. Odprowadzę cię
Tristran spakował potrzebne rzeczy. Matka przyniosła mu sześć czerwonych, dojrzałych jabłek, bochenek chleba i gomółkę sera, które włożył do torby. Pani Thorn nie patrzyła na Tristrana. Pocałował ją w policzek i pożegnał. Potem razem z ojcem ruszył do wioski.
Kiedy Tristran skończył szesnaście lat, po raz pierwszy stanął na straży przy murze. Udzielono mu tylko jednej instrukcji: obowiązkiem wartowników jest nie wypuścić nikogo na drugą stronę muru. Mogą do tego użyć wszelkich możliwych środków. Jeśli nie uda się temu zapobiec, strażnicy muszą zaalarmować mieszkańców wioski.
Idąc, zastanawiał się, co planuje ojciec. Może we dwóch uda im się pokonać strażników? Może ojciec odwróci ich uwagę, pozwalając, by Tristran przemknął się przez otwór… może…?
Nirn przeszli przez wioskę i dotarli do otworu w murze, Tristran wyobraził sobie wszelkie możliwe ewentualności, poza tą, która zaszła naprawdę.
Tego wieczoru straż przy murze pełnili: Harold Crutchbeck i pan Bromios. Harold Crutchbeck był synem młynarza, rosłym, młodym mężczyzną, kilka lat starszym od Tristrana. Włosy pana Bromiosa były czarne i kręcone, oczy zielone, zęby białe; otaczała go woń winogron i gronowego soku, słodu i chmielu.
Dunstan Thorn podszedł do pana Bromiosa i zatrzymał się przed nim. Kilka razy tupnął nogą na rozgrzewkę.
— Dobry wieczór, panie Bromios. Dobry wieczór, Haroldzie — rzekł Dunstan.
— Dobry wieczór, panie Thorn — odparł Crutchbeck.
—
Dunstan przyznał, że owszem. Chwilę rozmawiali o pogodzie i zgodzili się, że nie wróży nic dobrego farmerom i, sądząc po ilości jagód cisu i ostrokrzewu, czeka ich długa, ciężka zima.
Słuchając ich rozmowy, Tristran aż kipiał z frustracji i zdenerwowania. Gryzł się jednak w język i milczał.
Wreszcie jego ojciec rzekł:
— Panie Broniłoś, Haroldzie. Obaj chyba znacie mojego syna, Tristrana.
Tristran nerwowo ukłonił się, uchylając melonika.
A potem ojciec powiedział coś, czego chłopak nie zrozumiał.
— Przypuszczam, że wiecie, skąd się wziął? Pan Bromios bez słowa kiwnął głową. Harold Crutchbeck odparł, że słyszał pogłoski, chodź nigdy nie wierzył w połowę tego, co usłyszał.
— To prawda — oznajmił Dunstan. — I nadszedł czas, aby tam wrócił.
— Spadła gwiazda… — zaczął wyjaśniać Tristran, ojciec uciszył go jednym gestem.
Pan Bromios potarł podbródek i przeczesał dłonią gęste, czarne loki.
— Doskonale — rzekł. Odwrócił się i powiedział coś cicho do Harolda. Tristran nie usłyszał ani słowa. Ojciec wcisnął mu do ręki coś zimnego.
— Ruszaj w drogę, chłopcze. Idź i przynieś swą gwiazdę. Niech Bóg i wszyscy jego aniołowie towarzyszą ci w drodze.A pan Bromios i Harold Crutchbeck — strażnicy u wrót; — odsunęli się, aby go przepuścić.
Tristran przeszedł przez otwór w kamiennym mur i znalazł się na łące po drugiej stronie.
Odwróciwszy głowę, ujrzał trzech stojących w otwo-rze mężczyzn, zastanawiając się, czemu pozwolili mu przejść.
A potem, wymachując trzymaną w jednym ręku torbą i ściskając w drugiej dłoni przedmiot, który dał mu ojciec, Tristran Thorn ruszył pod górę łagodnym zboczem w stronę lasu.