Dzieciom wystarczy pokazać pałkę. W przypadku włóczęgów i gości strażnicy wykazują się większą pomysłowością. Siły używają tylko w ostateczności, gdy opowieści o świeżo wysianej trawie bądź groźnym byku nie wystarczą, aby odebrać przybyszowi ochotę do dalszej wycieczki.
Bardzo rzadko zdarza się, by do Muru przybył ktoś, kto wie czego szuka. Tym ludziom czasami pozwala się przejść. Ich oczy mają szczególny wyraz i kto raz go ujrzy, nigdy już nie zapomni.
Z tego, co wiadomo mieszkańcom miasteczka, w całym XX wieku nie doszło do ani jednego udanego przemytu przez mur. Są z tego niezmiernie dumni.
Warty zdejmuje się raz na dziewięć lat, w Święto Majowe, gdy na łące odbywa się jarmark.
Opisane tu wydarzenia miały miejsce wiele lat temu. Królowa Wiktoria zasiadała wówczas na tronie Anglii, nie była jednak jeszcze spowitą w czerń Windsorską Wdową. Miała rumiane policzki i lekki krok, a lord Melbourne często musiał łagodnie upominać młodą władczynię, by nie zachowywała się jak trzpiotka. Nie wyszła dotąd za mąż, choć była bardzo zakochana.
Pan Karol Dickens publikował w odcinkach swą powieść „Oliver Twist”; pan Draper zrobił właśnie pierwsze zdjęcie Księżyca, uwieczniając jego blade oblicze na zimnej kartce papieru; pan Morse niedawno ogłosił, że potrafi przesyłać wiadomości po metalowych drutach. Gdyby któremukolwiek z tych ludzi wspomnieć o czarach Magicznego Ludu, zapewne uśmiechnęliby się z pogardą, może z wyjątkiem pana Dickensa, w owym czasie młodego mężczyzny bez brody. On spojrzałby na was tęsknie.
Tej wiosny na Wyspy Brytyjskie przybyło wielu ludzi. Przyjeżdżali samotnie bądź parami, lądowali w Dover, Londynie i Liverpoolu. Mężczyźni i kobiety o twarzach jasnych jak papier i ciemnych niczym wulkaniczne skały, o skórze barwy cynamonu, przemawiający wieloma językami. Przybywali przez cały kwiecień, podróżując kolejami parowymi, konno, wozami i bryczkami; wielu zjawiło się na piechotę.
W tym czasie Dunstan Thorn miał osiemnaście lat i nie był romantykiem.
Miał orzechowobrązowe włosy, orzechowe oczy i orzechowe piegi. Był średniego wzrostu, mówił wolno i niewiele. Często się uśmiechał. A kiedy na należących do ojca łąkach snuł sny na jawie, marzył o tym, że opuszcza wioskę Mur wraz z jej kapryśnymi wdziękami i udaje się do Londynu, Edynburga bądź Dublina, wielkiego miasta, w którym nic nie zależy od tego, skąd akurat wieje wiatr. Pracował na farmie ojca i nie miał nic własnego poza małą chatką na najdalszym polu, którą podarowali mu rodzice.
Tego kwietnia do Muru zaczęli przybywać goście. Przyjeżdżali na jarmark. Dunstan myślał o nich z głęboką niechęcią. ,,Pod Siódmą Sroką”, gospoda pana Bromiosa zwykle stojąca pustką, zapełniła się już tydzień wcześniej i obcy przybysze zaczęli szukać noclegu na farmach i w zwykłych domach, płacąc za gościnę dziwnymi monetami, ziołami, korzeniami, a nawet drogimi kamieniami.
W miarę zbliżania się dnia jarmarku w miasteczku narastała atmosfera wyczekiwania. Ludzie budzili się coraz wcześniej, odliczali dni i minuty. Strażnicy przy bramie w murze wiercili się niespokojnie. Wśród drzew na skraju łąki krążyły niewyraźne postaci i cienie.
„Pod Siódmą Sroką” Bridget Comfrey, powszechnie uważana za najpiękniejszą posługaczkę w dziejach, drażniła się z Tommym Foresterem, z którym widywano ją zeszłego roku, oraz z rosłym mężczyzną o ciemnych oczach. Mężczyzna miał ze sobą małą, rozszczebiotaną małpkę. Nie mówił zbyt dobrze po angielsku, lecz uśmiechał się promiennie, gdy tylko ujrzał Bridget.
Stali goście w barze musieli znosić nieprzyjemną bliskość obcych.
— To tylko co dziewięć lat — powtarzali.
— Powiadają, że w dawnych czasach urządzano go każdego roku, w letnie przesilenie.
— Spytajcie pana Bromiosa. On będzie wiedział.
Pan Bromios był wysoki, skórę miał oliwkową, a oczy zielone; jego głowę pokrywały drobne czarne loki. Gdy dziewczęta z wioski stawały się kobietami, zaczynały zauważać pana Bromiosa, on jednak nie odpłacał im uwagą. Mówiono, że zjawił się we wsi wiele lat temu. Przybył tu i został, a wino miał smaczne; co do tego zgadzali się wszyscy.
Z przedsionka dochodziły odgłosy głośnej awantury pomiędzy Tommym Foresterem i ciemnookim mężczyzną, który nazywał się Alum Bej.
— Powstrzymajcie ich! Na miłość boską, powstrzymajcie! — krzyknęła Bridget. — Wychodzą na dwór, żeby się o mnie bić!
Wdzięcznie odrzuciła głowę do tyłu. Światło lamp oliwnych zamigotało w jej doskonałych, złotych lokach.
Nikt nie próbował nawet zatrzymać obu mężczyzn, choć kilkanaście osób, miejscowych i przybyszów, wyszło na dwór, by oglądać bójkę. Tommy Forester zdjął koszulę i uniósł pięści. Przybysz roześmiał się, splunął w trawę, po czym chwycił prawą rękę Tommy'ego i jednym rzutem posłał go na ziemię. Tommy dźwignął się na nogi i runął na obcego. Zdołał zadać tylko jeden szybki cios w policzek tamtego i znów wylądował na ziemi z twarzą w błocie. W piersiach zabrakło mu tchu. Alum Bej usiadł na nim okrakiem, zaśmiał się i powiedział coś po arabsku.
W ten sposób zakończyła się bójka.