— No proszę. Znałem jegomościa w Paflagonii, który co rano, kiedy tylko wstał, połykał żywego węża. Twierdził, że dzięki temu ma pewność, iż przez cały dzień nie spotka go nic gorszego. Oczywiście, zanim go powiesili zmusili do zjedzenia całej miski włochatych stonóg, więc może przeliczył się w swych rachubach.
Tristran przeprosił nieznajomego. Wysikał się pod drzewem, obok małej kupki odchodów, bez wątpienia nie pochodzących od istoty ludzkiej. Wyglądały jak bobki samy bądź królika.
— Nazywam się Tristran Thorn — oświadczył, wracając do ogniska. Jego towarzysz pozbierał już rzeczy po śniadaniu — ognisko, rondle i resztę — i schował w swym worku.
Teraz zdjął kapelusz, przycisnął go do piersi i uniósł wzrok, patrząc na Tristrana.
— Jestem zachwycony — rzekł. Poklepał worek, na którego boku wypisano: ZACHWYCONY, ZAUROCZONY, ZAKLĘTY I ZAGUBIONY. — Kiedyś byłem zagubiony, ale wiesz, jak to jest.
Po tych słowach ruszył w drogę. Tristran pomaszerował za nim.
— Hej, posłuchaj! — zawołał. — Mógłbyś nieco zwolnić ? Albowiem mimo wielkiego wora (który Tristranowi skojarzył się z chrześcijańskim brzemieniem w „Wyprawie pielgrzyma”, książce, której fragmenty pani Cherry czytała im każdego poniedziałkowego ranka, mówiąc, że choć została napisana przez partacza, to nadal pozostaje wspaniałym dziełem) ów mały człowieczek — Zachwycony ?
Czy tak się nazywał? — oddalał się od niego szybko niczym wbiegająca na drzewo wiewiórka.
Nieznajomy zawrócił i pospieszył ku niemu.
— Coś się stało?
— Nie mogę dotrzymać ci kroku — wyznał Tristran. — Maszerujesz okrutnie szybko.
Mały. włochaty człowieczek zwolnił.
Bardzo przempraszam — rzekł do Tristrana, który, potykając się, ruszył za nim. — Od tak dawna podróżuję sarn, że przywykłem ustalać własne tempo.
Szli obok siebie w zielonozłocistym blasku słońca, prześwitującym przez młode listki. Tristran pamiętał to światło, jakże typowe dla wiosny. Zastanawiał się, czy zostawili lato za sobą równie daleko jak październik. Od czasu do czasu wspominał coś o barwnym mignięciu na drzewie i w krzakach. A wówczas jego włochaty kompan mówił:
— Zimorodek. Kiedyś nazywano go Panem Rzeki. Ładny ptak. — Albo: — Purpurowy koliber. Spija nektar z kwiatów. Zawisa w powietrzu. — Albo: — Szczygieł. Nie pozwala zbliżyć się do siebie. Nawet nie próbuj go ścigać ani drażnić, bo przysporzy ci to tylko kłopotu.
Usiedli na brzegu strumienia, aby zjeść drugie śniadanie. Tristran wyjął z torby chleb, czerwone dojrzałe jabłka i gomółkę sera — twardego, ostrego i kruchego — które dała mu matka. A choć człowieczek z początku przyglądał im się podejrzliwie, z apetytem pochłonął swą porcję, zlizując z palców okruchy chleba i sera, i głośno wgryzł się w jabłko. Potem napełnił kociołek wodą ze strumienia i zagotował wodę na herbatę.
— Może opowiesz mi, co cię tu sprowadza? — spytał, gdy znów usiedli na ziemi, popijając gorący napój. Tristran zastanowił się długą chwilę.
— Pochodzę z wioski Mur, w której mieszka młoda panna Victoria Forester, nie mająca sobie równych na całym świecie, i to jej właśnie, wyłącznie jej, oddałem swoje serce. Jej twarz…
— Niczego jej nie brakuje? — spytał jego towarzysz — Oczu? Nosa? Zębów? Wszystko w normie?
— Oczywiście.
— Możesz zatem opuścić tę część historii. Wierzę ci na słowo. Jaką zatem szaleńczą głupotę kazała ci zrobić twoja młoda dama?
Tristran, urażony, odstawił drewniany kubek z herbatą i wstał.
— Co — spytał tonem, który — nie wątpił — zabrzmiał wyniośle i wzgardliwie — pozwala ci sądzić, że moja ukochana wysłała mnie z jakąś głupią misją?
Mały człowieczek przyglądał mu się oczyma niczym dżetowe paciorki.
— Bo tylko to mogło sprawić, że chłopak taki jak ty do tego stopnia stracił rozum, by przekroczyć granicę Krainy Czarów. Jedyni ludzie, którzy przebywają tu z waszych krain to minstrele, kochankowie i szaleńcy. Na moje oko nie wyglądasz na minstrela. Jesteś też — wybacz me słowa chłopcze, ale to prawda — tak zwyczajny, że zwyczajniejszym już być nie można. Zatem to musi być miłość.
— Ponieważ — oznajmił Tristran — każdy kochanek jest w głębi serca szaleńcem, a w umyśle minstrelem.
— Naprawdę? — rzekł z powątpiewaniem człowieczek Nigdy tego nie zauważyłem. W grę wchodzi więc młoda dama. Czy przysłała cię tu, abyś zdobył majątek? Kiedyś było to bardzo popularne. Młodzieńcy wałęsali się wszędzie wokół, szukając skarbów, których zgromadzenie zabrało jakiemuś biednemu smokowi czy ogrowi setki lat.
— Nie. Nie chodzi o majątek, lecz o obietnicę, którą jej złożyłem. Ja… rozmawialiśmy, obiecywałem jej różne rzeczy, a potem zobaczyliśmy spadającą gwiazdę i przyrzekłem że ją jej przyniosę. A gwiazda spadła… — Machnął ręką w stronę łańcucha gór, w kierunku, gdzie wschodziło słońce …
— Gdzieś tam.
Włochaty człowieczek podrapał się po brodzie — a może po pysku? Równie dobrze mógł to być pysk.
— Wiesz co bym zrobił na twoim miejscu?
— Nie —Tristran poczuł nagły przypływ nadziei.
— Co takiego?
Jego towarzysz wytarł nos.