Читаем Mistrz i Małgorzata полностью

Na pierwszym stole leżał nagi, pokryty zaschniętą krwią tułów ze zmiażdżoną klatką piersiową i zmasakrowaną ręką, na drugim – głowa z wybitymi przednimi zębami, z otwartymi, zmętniałymi oczyma, których nie raziło już nawet tak jaskrawe światło, a na trzecim – kupa zesztywniałych szmat.

Przy zdekapitowanym stał profesor medycyny sądowej, anatomopatolog i jego prosektor, przedstawiciele organów śledczych oraz wezwany telefonicznie, oderwany od chorej żony zastępca Berlioza w Massolicie, literat Żełdybin.

Po Żełdybina posłano wóz, który przede wszystkim zawiózł go wraz z przedstawicielami organów śledczych (było to około północy) do mieszkania denata, gdzie dokonano opieczętowania papierów zmarłego, a potem już wszyscy pojechali do kostnicy.

I oto teraz stojący przy zwłokach nieboszczyka dyskutowali, jak będzie dalej – czy przyszyć do karku odciętą głowę, czy też wystawić zwłoki w sali u Gribojedowa po prostu zakrywszy zmarłego aż po podbródek czarną materią?

Tak, Berlioz nie mógł zadzwonić donikąd i doprawdy niepotrzebnie złościli się i krzyczeli Deniskin, Głuchariow, Kwant i Bieskudnikow. Dokładnie o północy cała dwunastka literatów opuściła pierwsze piętro i zeszła do restauracji. Tu raz jeszcze brzydko pomyśleli o Berliozie, ponieważ na werandzie wszystkie stoliki były już oczywiście pozajmowane i musieli zasiąść do kolacji w jednej z owych pięknych, lecz dusznych sal.

Również dokładnie o północy w pierwszej z owych sal coś gruchnęło, zadzwoniło, potoczyło się, zadygotało. I zaraz cienki męski głos przekrzykując muzykę desperacko zawołał: “Alleluja!” Tak zagrzmiał słynny jazzband Gribojedowa. Pokryte kropelkami potu twarze zajaśniały, wydawało się, jak gdyby ożyły wymalowane na suficie konie, lampy jak gdyby zaświeciły jaśniej i nagle obie sale poszły w tany, jakby się zerwały z łańcucha, a za nimi poszła w tany i weranda.

Ruszył w tany z poetką Tamarą Połumiesiac Głuchariow, ruszył do tańca Kwant z jakąś aktorką filmową w żółtej sukni, poszedł w tany powieściopisarz Żukopow. Tańczył Draguński i Czerdaczkin, maleńki Deniskin z olbrzymią Bosman Żorż, tańczyła piękna Siemiejkina–Gall, architekt, w mocnym uścisku anonima w spodniach z białego żaglowego płótna. Tańczyli stali bywalcy i wprowadzeni goście, moskwiczanie i przyjezdni, pisarz Johann z Kronsztadtu, jakiś Witia Kuftik z Rostowa, bodaj że reżyser, z fioletowym liszajem przez cały policzek, tańczyli najwybitniejsi przedstawiciele sekcji poetyckiej Massolitu, a więc: Pawianów, Bogochulski, Sładkij, Szpiczkin i Adelfina Buzdiak, tańczyli młodzi ludzie o niewyjaśnionym zawodzie, ostrzyżeni na bokserów, wywatowani w ramionach, tańczył jakiś wiekowy staruszek z brodą, w którą wplątało się źdźbło szczypiorku, tańczyła z nim chuderlawa, zżerana przez anemię dziewczynina w wygniecionej sukieneczce z pomarańczowego jedwabiu.

Zlani potem kelnerzy nieśli ponad głowami spotniałe kufle piwa, krzyczeli ochryple, z nienawiścią: “Najmocniej przepraszam, obywatelu!” Głos skądś z głośnika komenderował: “Szaszłyk karski raz! Dwie igicze! Flaki po polsku!!” Cienki głos nie śpiewał już, ale porykiwał: “Alleluja!” Łoskot złotych talerzy jazabandu zagłuszało od czasu do czasu szczękanie naczyń, które pomywaczki zsuwały po równi pochyłej do kuchni. Jednym słowem – piekło.

A o północy ukazała się w piekle zjawa. Wszedł na werandę piękny czarnooki mężczyzna ze spiczastą bródką, we fraku i ogarnął władczym spojrzeniem swoje włości. A mówili, a mówili mistycy, że był czas, kiedy mężczyzna ten nie chodził we fraku, tylko przepasywał się szerokim pasem skórzanym, zza którego sterczały rękojeści pistoletów, a jego włosy jak krucze skrzydło przewiązywał szkarłatny jedwab i po Morzu Karaibskim płynął pod jego dowództwem bryg pod czarną trumienną banderą z trupią czaszką.

Ale nie, o, nie! Łżą kusiciele–mistycy, nie ma na świecie żadnych karaibskich mórz i nie pływają po nich odważni do szaleństwa flibustierowie ani korweta nie rusza za nimi w pościg, nie ściele się ponad falami dym z dział. Niczego takiego nie ma i nigdy nie było! Owszem jest przywiędła lipa, są żelazne sztachety i bulwar za nimi... Lód pływa w kompotierce, przy sąsiednim stoliku widać czyjeś przekrwione bycze oczy i jest strasznie, jest strasznie... O, bogowie, o, moi bogowie, trucizny, trucizny!..

I nagle przy stoliku eksplodowało słowo “Berlioz!!!” Jazz nagle rozpadł się i uciszył, jak gdyby ktoś go zdzielił pięścią. “Co, co, co, co?!!” – “Berlioz!!!” – I dalejże zrywać się, dalejże krzyczeć...

Tak, na straszną wiadomość o Michale Aleksandrowiczu dźwignęła się fala zgrozy. Ktoś zakrzątnął się, wołał, że należy niezwłocznie, natychmiast, nie rozchodząc się wystosować jakąś wspólną depeszę i wysłać ją zaraz.

Перейти на страницу:

Похожие книги

Незримая жизнь Адди Ларю
Незримая жизнь Адди Ларю

Франция, 1714 год. Чтобы избежать брака без любви, юная Аделин заключает сделку с темным богом. Тот дарует ей свободу и бессмертие, но подарок его с подвохом: отныне девушка проклята быть всеми забытой. Собственные родители не узнают ее. Любой, с кем она познакомится, не вспомнит о ней, стоит Адди пропасть из вида на пару минут.Триста лет спустя, в наши дни, Адди все еще жива. Она видела, как сменяются эпохи. Ее образ вдохновлял музыкантов и художников, пускай позже те и не могли ответить, что за таинственная незнакомка послужила им музой. Аделин смирилась: таков единственный способ оставить в мире хоть какую-то память о ней. Но однажды в книжном магазине она встречает юношу, который произносит три заветных слова: «Я тебя помню»…Свежо и насыщенно, как бокал брюта в жаркий день. С этой книгой Виктория Шваб вышла на новый уровень. Если вы когда-нибудь задумывались о том, что вечная жизнь может быть худшим проклятием, история Адди Ларю – для вас.

Виктория Шваб

Фантастика / Магический реализм / Фэнтези