– Wydaje mi się – przerwał Siemplejarowowi bezczelny bufon – że masowy odbiorca nie wyrażał takich życzeń. Ale, Arkadiuszu Apołłonowiczu, przychylając się do pańskiego wielce szanownego życzenia dokonam, oczywiście, demaskacji. Pozwoli pan wszakże, że w tym celu zademonstrujemy jeszcze jeden króciutki numerek?
– Proszę uprzejmie – protekcjonalnie odpowiedział Siemplejarow. – Ale koniecznie wraz ze zdemaskowaniem.
– Tak jest, tak jest, zrobi się. A zatem pozwoli pan, Arkadiuszu Apołłonowiczu, że zapytam, gdzie pan spędził wczorajszy wieczór?
Po tym z pewnością nietaktownym, a nawet chyba chamskim pytaniu Siemplejarow zmienił się na twarzy, i to nawet bardzo się zmienił.
– Wczoraj wieczorem Arkadiusz Apołłonowicz był na posiedzeniu komisji akustycznej – niezmiernie wyniośle oświadczyła małżonka przewodniczącego. – Nie rozumiem jednak, jaki to ma związek z magią.
– Oui, madame! – przytaknął Fagot. – Oczywiście że pani nie rozumie. Co zaś do posiedzenia, to jest pani w błędzie. Wyjechawszy na wyżej wzmiankowane posiedzenie, które, nawiasem mówiąc, wcale nie było na wczoraj wyznaczone, małżonek pani zwolnił kierowcę przed gmachem komisji akustycznej na Czystych Prudach (cały teatr zamarł), sam zaś pojechał autobusem na ulicę Jełochowską, by złożyć wizytę artystce rejonowego teatru objazdowego Milicy Andrejewnie Pokobatko, i bawił u niej mniej więcej przez cztery godziny.
– Och! – zakrzyknął w zupełnej ciszy jakiś zbolały głos.
Młoda zaś kuzyneczka Arkadiusza Apołłonowicza roześmiała się nagle niskim i straszliwym śmiechem.
– Teraz wszystko rozumiem! – krzyknęła. – Już od dawna to podejrzewałam. Teraz rozumiem, dlaczego to beztalencie dostało rolę Luizy!
I, zamachnąwszy się znienacka, krótką i grubą parasolką uderzyła przewodniczącego komisji akustycznej po głowie.
Podły zaś Fagot, czyli Korowiow, wołał:
– Oto, szanowni obywatele, typowy przykład zdemaskowania, którego tak usilnie domagał się Arkadiusz Apołłonowicz!
– Jakżeś ty śmiała, szelmo jedna, dotknąć Arkadiusza Apołłonowicza? – groźnie zapytała małżonka Siemplejarowa powstając w loży w całej swej olbrzymiej okazałości.
Młodziutką kuzyneczkę po raz drugi ogarnął napad urywanego satanicznego śmiechu.
– Kto jak kto – powiedziała chichocząc – ale ja mam odwagę go dotknąć! – I rozległ się po raz drugi suchy trzask parasolki odskakującej od głowy przewodniczącego.
– Milicja! Aresztować ją! – zawołała małżonka Siemplejarowa głosem tak strasznym, że niejednemu zrobiło się zimno.
W dodatku kocur właśnie wtedy rzucił się był ku rampie i ludzkim głosem wrzasnął znienacka na cały teatr:
– Koniec seansu! Maestro! Zasuwaj pan marsza! Ogłupiały dyrygent nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, machnął batutą i orkiestra nie zagrała, nie zagrzmiała ani nawet nie łupnęła, ale właśnie – dokładnie tak, jak to ohydnie określił kot – zasunęła jakiegoś nieprawdopodobnego i z niczym co do swego wyuzdania nie dającego się porównać marsza. Przez moment wydawało się, że kiedyś, pod gwiazdami Południa, w jakimś cafe chantant rozbrzmiewały już trudne do zrozumienia, na wpół oślepłe. a przecież chwackie słowa tego marsza:
Słabość miał taką Jego Wysokość: lubił domowe ptactwo – gdy hoże dziewczę wpadło mu w oko, w opiekę brał biedactwo!
A może nie było żadnych takich słów, może były jakieś inne, napisane do tejże muzyki, już zupełnie nieprzyzwoite. To nieważne. Ważne, że w Varietes zaczęło się po tym wszystkim coś w rodzaju istnej wieży Babel. Milicjanci biegli w kierunku loży Siemplejarowa, gapie włazili na poręcze krzeseł, słychać było wybuchy piekielnego śmiechu, oszalałe krzyki, które zagłuszał złoty brzęk talerzy orkiestry.
I można było zobaczyć, że scena nieoczekiwanie opustoszała, że i Fagot–nabieracz, i to bezczelne kocisko, Behemot, rozpłynęli się w powietrzu, zniknęli, tak jak zniknął przedtem mag, który siedział w fotelu z wyleniałym obiciem.
13. Pojawia się bohater
Tak więc nieznajomy pogroził Iwanowi palcem i szepnął: – “Ćśśś!...”
Iwan usiadł na łóżku i rozejrzał się. Do pokoju ostrożnie zaglądał mniej więcej trzydziestoośmioletni człowiek, ciemnowłosy, starannie wygolony, o ostrym nosie i przerażonych oczach. Człowiek ten stał na balkonie, kosmyk włosów opadał mu na czoło.
Upewniwszy się, że Iwan jest sam, tajemniczy ów gość nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, a potem nabrał odwagi i wszedł do pokoju. Iwan zobaczył wtedy, że przybysz ma na sobie szpitalną odzież. Przybyły był w bieliźnie, na ramiona narzucił szary szlafrok, a bose jego stopy tkwiły w rannych pantoflach.
Przybysz zrobił oko do Iwana, schował do kieszeni wiązkę kluczy, upewnił się szeptem, czy może usiąść, a kiedy Iwan w odpowiedzi na to skinął mu potwierdzająco głową, usadowił się wygodnie w fotelu.
– Jak pan się tu dostał? – zapytał szeptem Iwan czując respekt przed grożącym mu, szczupłym palcem. – Przecież kraty balkonów zamykane są na klucz?