Kenneth zrozumiał, o co chodzi. Szamańska magia aherów różniła się od ludzkiej. Ich czarownicy nie kroczyli Ścieżkami i nie czerpali Mocy z aspektowanych Źródeł. Zamiast tego, w czasie obrzędu inicjacji, rzucali wyzwanie duchom, demonom i innym stworom, zamieszkującym pogranicze światów. Młody szaman nacinał sobie skórę, przewlekał przez rany rzemienie, do których przywiązywał różnej wielkości kamienie. W każdym z nich tkwił zaklęty duch. Potem kandydat na czarownika zaczynał tańczyć, wirując w rytm bębnów i piszczałek. Obciążone kamieniami rzemienie rozrywały ciało, a on nie mógł przestać, dopóki ostatni z nich nie odpadł. Jeśli wytrzymał, istoty, które podjęły wyzwanie, zostawały jego sługami, wiernymi i bezwzględnie posłusznymi. Jeśli przestał tańczyć, upadł lub stracił przytomność, pożywiały się jego ciałem i duszą.
Ta magia była dziksza, pierwotniejsza i bardziej nieokiełznana niż ludzka, a próby jej stosowania przez ludzi były surowo zakazane przez gildie czarodziejów oraz wszystkie religie Imperium, które w tej sprawie były zadziwiająco jednomyślne. Magia aherów, magia duchów służebnych, nie jest dla ludzi. Moc może być kontrolowana tylko przez umysł, bez pośrednictwa innych istot. Po wielkich religijnych wojnach, targających kontynentem, którym kres położyło dopiero powstanie Imperium, zawarto wiele umów i paktów między gildiami a świątyniami, określających, jakie rodzaje magii są stworzone dla ludzi i używanie których z nich jest bezpieczne. Karą za naruszenie Wielkiego Kodeksu był stryczek, pal lub stos.
— Velergorf przejmuje dowództwo — mruknął Kenneth, poprawiając pas z mieczem. — Jeśli coś mi się stanie, dopilnujcie, żeby ten sukinsyn tym razem umarł naprawdę.
— Tak jest! — Cała trójka wyprężyła się i zasalutowała.
Porucznik ruszył w stronę ahera. Niby wszystko było jasne. Borehed pokazał się im z daleka, był nieuzbrojony, niósł zieloną gałąź i czekał, odwrócony plecami. W uniwersalnym, międzyrasowym języku gór znaczyło to mniej więcej „nie chcę bitki, chcę rozmowy”. Ale z powodu błędów w tłumaczeniu takich gestów te góry nosiły nazwę Czerwonych Szczytów. Kenneth szedł, zastanawiając się, czy w razie czego zdąży wyciągnąć miecz.
Minął ahera i odwrócił się. Widok był wart ryzyka. Jak na przedstawiciela swojej rasy, Borehed był wysoki, miał pełne pięć stóp wzrostu, ale nie miał żadnych cech charakterystycznych dla krępej budowy swojego ludu. Przeciwnie, był szczupły i żylasty jak stary wilk. Pod ciemną skórą poruszały się węzły mięśni, przypominające sploty węgorzy, kotłujących się w płytkiej wodzie. Głęboko osadzone oczy błyszczały pod mocno zarysowanymi łukami brwiowymi, a wysunięta w przód szczęka straszyła potężnymi kłami, zachodzącymi aż na górną wargę. Nie tylko plecy, ale całe ciało miał pokryte bliznami. Część z nich zabarwiono na niebiesko, czerwono, zielono i czarno. Od ich wielokolorowych, zawiłych wzorów można było dostać oczopląsu. Zgodnie z tradycją skórę ozdabiały mu tatuaże, przedstawiające historię życia ich właściciela od chwili narodzin, aż do osiągnięcia statusu wielkiego szamana. Większością historii opowiedzianych na ciele Boreheda można by straszyć dzieci.
— Napatrzyłeś się?
Aher miał niski, gardłowy głos. Wyjątkowo nieprzyjemny.
— Tak. — Nie było na czym usiąść, więc Kenneth stał, patrząc na szamana nieco z góry. — Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
— Jestem tam, gdzie mnie potrzebują.
— Co teraz?
Borehed wyszczerzył się w parodii uśmiechu.
— Słyszałeś o zaufaniu?
— Tak. — Oficer skinął głową, wymownym gestem kładąc dłoń na rękojeści miecza. — To najbardziej zabójcza choroba w tych górach.
Aher zaśmiał się na całe gardło. Brzmiało to niemal po ludzku.
— Dobre. I mądre. A co powiesz na to?
Wziął garść śniegu i wyciągnął przed siebie. Po sekundzie śnieg stopniał i w dłoni ahera zostało trochę wody. Borehed chlusnął ją między nich.
— Niech się leje woda zamiast krwi.
Kenneth z trudem ukrył zdziwienie. Borehed właśnie zaproponował mu Węzeł Wody, jeden z najstarszych rytuałów aherów, respektowany nawet przez najbardziej zagorzałych fanatyków. Odczepił swoją manierkę i wylał kilka kropel w to samo miejsce.
— Niech się leje woda i krew naszych wrogów.
Aher uśmiechnął się.
— Znasz zwyczaje. To dobrze. Teraz możemy rozmawiać. Po co przyszliście?
Oficer zawahał się. Kłamstwo byłoby głupie i bezsensowne.
— Szukamy klanu Shadoree. Ukrywają się gdzieś tutaj.
— I co z nimi zrobicie?
— Zabijemy ich.
Borehed parsknął.
— Masz trzy razy po dziesięć i ośmiu wojowników, a ich jest koło setki.
— Teraz już mniej. Dwa dni temu zabiliśmy tuzin na Zimnych Halach.
Wydawało mu się, że aher uniósł lekko brwi.