Pierwszy szedł wysoki mężczyzna w ciemnym ubraniu i kapturze naciągniętym na oczy. Za nim dwie kobiety i młody chłopak. Borehed twierdził, że władający Mocą będą się trzymać razem, więc to musieli być oni. Potem pojawiła się reszta. Obraz nędzy i rozpaczy. Większość na wpół naga; uciekali tak, jak ich zaskoczył atak aherów. Połowa nie miała butów, ledwo się wlokła, zataczając się i znacząc każdy krok rdzawymi plamami. Widać było, że są na krawędzi ludzkiej wytrzymałości, a do przodu gna ich tylko strach. Kenneth nie poczuł na ten widok nic, ani gniewu, ani nienawiści, ani mściwej satysfakcji, nic. Chciał po prostu, żeby to wszystko już się skończyło.
Grupa była w połowie drogi. Porucznik sięgnął po leżącą obok kuszę i płynnym ruchem podniósł się, składając do strzału. To był sygnał. W ułamku sekundy zza krawędzi żlebu wyłoniło się dwudziestu strzelców.
— Teraz!
Nie wzywali do poddania się. Nie po to tu przyszli.
Salwa zebrała obfite żniwo, ale nie takie, jakiego by sobie życzył. Zgodnie z rozkazami większość kusz wymierzono w idącą na przodzie czwórkę. Obie kobiety i chłopak padli trafieni kilkoma bełtami. Umierali nieładnie, rzucając się po ziemi jak ryby przebite ościeniem. Inni również. Ale nie mężczyzna w kapturze. Jakieś fatum sprawiło, że w chwili, gdy Kenneth wstawał, przewodnik uniósł głowę, omiatając wzrokiem krawędź żlebu. Wrzasnął wściekle i w mgnieniu oka otoczyła go migotliwa kurtyna. Wszystkie pociski odbiły się od niej i zrykoszetowały z brzękiem w górę. Spojrzenia żołnierza i Shadoree spotkały się. Oficer zamarł. Spod kaptura patrzyła na niego twarz Amandellartha, czarodzieja, który zginął na lodowcu.
Mag wyrzucił przed siebie dłoń i powietrze przeciął jasny jak błyskawica promień światła. Za późno. Kenneth był już w połowie drogi na dno żlebu, zjeżdżał razem z niewielką lawiną kamieni i błota, rozpaczliwie balansując rękami. Nie dbał, czy reszta żołnierzy ruszy za nim, nie obchodziło go, że może sobie skręcić kark i że zgodnie z planem po salwie z kusz mieli zasypać żleb gradem oszczepów, więc lepiej być na górze niż na dole. Gdzieś w połowie drogi dotarło do niego, że właśnie potwierdza obiegową opinię o rudych. Miał to gdzieś. W tej właśnie chwili zrozumiał, co się stało z klanem Shadoree i kto jest odpowiedzialny za ten cały koszmar. Chciał tylko dopaść maga. I zabić.
Usłyszał gromki ryk i reszta oddziału runęła za nim. Na złamanie karku. Ale on był pierwszy. Wylądował na dnie żlebu, wyciągnął miecz i ruszył na czarodzieja. Ten wykrzywił się okrutnie i wyrzucił przed siebie dłoń z rozcapierzonymi palcami, ale w tej chwili za jego plecami pojawiło się dwóch strażników. Amandellarth odwrócił się, z jego dłoni wybuchło światło, które uderzyło w żołnierzy, zamieniając ich w żywe pochodnie. Kenneth wrzasnął nie swoim głosem i rzucił się do przodu. Mag nie wytrzymał, okręcił się w miejscu i pognał w dół żlebu, przeskakując martwych i roztrącając żywych. Wydawało się, że tak jak na lodowcu, porusza się, nie dotykając ziemi. Porucznik pobiegł za nim. Odruchowo odbił cios niezdarnie wymierzony tępą siekierą i uderzył atakującego od dołu, rozpłatując szczękę, policzek i oczodół. Napastnik, zarośnięty mężczyzna o szalonych oczach, puścił trzonek siekiery i zaskowyczał, łapiąc się za twarz. Kenneth pobiegł dalej, zostawiając go już swoim ludziom. Widział tylko oddalające się plecy czarownika. O włos minęła go jakaś włócznia, uderzeniem tarczy odrzucił na bok ostatniego zagradzającego mu drogę Shadoree. Mag dotarł do wylotu żlebu, odwrócił się i wrzasnął.
Przed nim pojawiło się zawirowanie, niewielka trąba powietrzna. Zatańczyły porwane w górę kamienie, ziemia i pecyny błota. Kenneth rzucił się w bok i przetoczył, o włos mijając lecącą na niego grudę lodu wielkości ludzkiej głowy. Poderwał się natychmiast i runął na maga z wściekłym rykiem. Ten po raz drugi zrejterował, pobiegł w górę gładką jak stół halą, która jakieś dwieście kroków dalej urywała się jak nożem uciął. Stamtąd nie było ucieczki. Chyba że ktoś był czarodziejem.
Kenneth obejrzał się. Ostatnie zaklęcie uderzyło w bok żlebu, powodując osunięcie się lawiny błota i kamieni. Upłynie trochę czasu, zanim jego ludzie się stamtąd wydostaną. Ścigał czarownika sam.
Odległość między nimi stopniowo się zmniejszała. Dwadzieścia kroków, osiemnaście, piętnaście. Do urwiska było coraz bliżej i widział już, że nie uda mu się go dopaść. Czuł łomot krwi w skroniach, powietrze zdawało się mieć gęstość smoły, a mag ciągle sunął przed siebie, jakby ślizgając się po lodzie.
Rzucę mieczem, pomyślał. Jeśli się nie zatrzyma, rzucę.
Czarownik zatrzymał się tuż przy krawędzi przepaści i odwrócił z twarzą wykrzywioną wściekłością.