Zabrzmiało to groźnie, ale nie zrobiło na Forstnerze najmniejszego wrażenia. Mock nie spuszczał wzroku z jego szerokiej twarzy
Dojeżdżali do Sonnenplatz. Miasto tętniło podskórnym życiem.
Zazgrzytał na zakręcie tramwaj wiozący robotników drugiej zmiany z fabryki Linkego, Hofmanna i Lauchhammera, migały gazowe latarnie. Skręcili w prawo, w Gartenstrasse: pod halą targową tłoczyły się furmanki dowożące ziemniaki i kapustę, stróż secesyjnej kamienicy na rogu Theaterstrasse złorzecząc naprawiał lampę przy bramie, dwóch pijanych burszów zaczepiało prostytutki dumnie spacerujące z parasolkami pod Domem Koncertowym. Minęli salon samochodowy Kotschenreuthera i Waldschmidta, budynek śląskiego Landtagu i kilka hoteli. Nocne niebo rozpylało mglisty deszczyk.
Adler zatrzymał się z drugiej strony Dworca Głównego, przy Teichackerstrasse, naprzeciw łaźni natryskowych. Wysiedli. Ich płaszcze i kapelusze pokryły się wodnym pyłkiem, mżawka osiadała na ciemnej szczecinie Mocka i na gładko ogolonych policzkach Forstnera.
Potykając się o szyny przeszli na boczny tor. Dookoła stali umundurowani policjanci i kolejarze rozmawiający podniesionymi głosami.
Właśnie nadchodził z charakterystycznym kuśtykaniem policyjny fotograf Helmut Ehlers.
Do Mocka podszedł stary policjant z lampą naftową, którego wysyłano do najbardziej makabrycznych zbrodni.
— Kriminalwachtmeister Emil Koblischke melduje się — przedstawił się, jak zwykle, choć było to niepotrzebne; radca dobrze znał swych podwładnych. Koblischke osłonił dłonią papierosa i przyjrzał się uważnie Mockowi.
— Gdzie jest pan radca i ja, tam musi być źle — pokazał wzrokiem wagon-salonkę, na której przymocowana była tablica „Berlin-Breslau” — tu jest bardzo źle.
Na korytarzu salonki wszyscy trzej ostrożnie przestąpili ciało leżącego kolejarza. Nalana twarz zastygła w maskę bólu. Nie było śladów krwi. Koblischke chwycił zwłoki za kołnierz i posadził, głowa kolejarza przykrzywiła się na bok, a kiedy policjant odchylił kołnierz munduru, Mock i Forstner schylili się nad plecami.
— Daj, Emil, bliżej tę lampę. Nic nie widać — rzucił Mock.
Koblischke przystawił lampę i przewrócił zwłoki na brzuch.
Uwolnił jedną rękę od rękawa munduru i koszuli, po czym szarpnął mocno i obnażył plecy i bark zmarłego. Przysunął naftówkę. Policjanci dostrzegli na karku i łopatce kilka czerwonych plamek z siną opuchlizną. Między łopatkami kolejarza leżały trzy rozpłaszczone martwe skorpiony.
— Takie trzy owady potrafią zabić człowieka? — Forstner po raz pierwszy zdradził się z własną ignorancją.
— To nie są owady, Forstner, lecz pajęczaki. — Mock nawet nie tłumił pogardy w głosie. — Poza tym sekcja jeszcze przed nami.
O ile w wypadku kolejarza policjanci mogli mieć jakieś wątpliwości, o tyle przyczyna zgonu dwóch kobiet w salonce była aż nadto oczywista.