— W tych kilku zdaniach widzę wiele cech charakterystycznych dla naukowego pisarstwa Maassa. Ale na razie wstrzymam się z uwagami na temat tego przekładu, dopóki nie poznam tekstu oryginalnego. Musicie wiedzieć, moi panowie, że Maass znany jest ze swego fantazjowania, tępego uporu i ze swoistej
Hartner był typowym uczonym gabinetowym, który odkryć dokonywał w samotności, wyniki badań powierzał specjalistycznym periodykom, a euforię pioniera wykrzykiwał pustynnym piaskom. Po raz pierwszy od wielu lat widział przed sobą audytorium, które — choć nieliczne — słuchało uważnie jego wywodów. On sam, również z przyjemnością, wsłuchiwał się w swój głęboki baryton.
— Znam dobrze Maassa, Andreae i innych uczonych analizujących zmyślone dzieła, tworzących nowe teoretyczne konstrukcje, lepiących swych bohaterów z gliny własnych wyobrażeń. Dlatego, aby wyeliminować fałszerstwo ze strony Maassa, musimy sprawdzić, nad czym on w tej chwili pracuje: czy faktycznie przekłada jakieś starożytne dzieło, czy też sam je tworzy w czeluściach swej wyobraźni.
Otworzył drzwi i powiedział do swojego asystenta:
— Stahlin, poproście do mnie dyżurnego bibliotekarza. Niech weźmie ze sobą rejestr wypożyczeń. Sprawdzimy — zwrócił się do swoich gości — co czyta nasz anioł zagłady.
Podszedł do okna i zasłuchał się przez chwilę w okrzyki kąpiących się w Odrze chłopców, którzy tłumnie wylegli na trawiastą kępę naprzeciw katedry. Potrząsnął głową — przypomniał sobie o gościach.
— Ależ proszę, drodzy panowie, częstować się kawą. Mocna, słodka kawa jest znakomita na upały, o czym doskonale wiedzą Beduini.
— Może cygaro? Proszę sobie wyobrazić, że jest to jedyna rzecz, za którą tęskniłem na Saharze. Podkreślam: rzecz, nie osoba. Owszem, zabrałem ze sobą cały kufer cygar, ale okazało się, że jeszcze większymi ich amatorami były ludy Tibbu. Zapewniam panów, że sam widok tych ludzi jest tak przerażający, że chętnie oddajemy im wszystko, byleby ich tylko nie oglądać. Ja natomiast przekupywałem ich cygarami po to, aby wysłuchiwać rodowych i plemiennych opowieści.
— Przydały mi się one jako materiał do rozprawy habilitacyjnej, którą niedawno oddałem do druku — Hartner wypuścił potężny kłąb dymu i już zabierał się do prezentacji tez swojej dysertacji, gdy nagle Anwaldt zadał mu szybkie pytanie:
— Czy jest tam dużo robactwa, doktorze?
— Tak, dużo. Niech pan sobie tylko wyobrazi: zimna noc, poszarpane urwiska, ostre kominy nagich skał, piasek wgryzający się wszędzie, w rozpadlinach okrutni ludzie o twarzy diabla, otuleni w czarne szaty, a w świetle księżyca pełzające węże i skorpiony…
— Tak wygląda śmierć…
— Co pan powiedział, inspektorze?
— Przepraszam, nic. Opowiada pan, doktorze, tak sugestywnie, że poczułem powiew śmierci…
— Ja też go wielokrotnie czułem na Saharze. Na szczęście nie zmiótł mnie i dane mi było jeszcze ich ujrzeć — tu wskazał na szczupłą blondynkę i siedmioletniego może chłopca, którzy niespodzianie weszli do gabinetu.
— Przepraszam bardzo, ale pukałam dwukrotnie… — powiedziała kobieta z wyraźnym polskim akcentem. Mock i Anwaldt podnieśli się z foteli. Hartner z czułością patrzył na swoich bliskich. Pogładził po głowie chłopca, który widocznie onieśmielony, chował się za matkę.
— Nic nie szkodzi moja droga. Pozwól, że ci przedstawię jego ekscelencję pana dyrektora Eberharda Mocka, szefa Wydziału Kryminalnego Prezydium Policji oraz jego asystenta pana Herberta… Herberta…
— Anwaldta.
— Tak, pana asystenta kryminalnego Anwaldta. Panowie pozwolą, oto moja małżonka Teresa Fankewitsch-Hartner oraz mój syn Manfred.