– Teraz dopiero – podjęła – Jan von Biberstein wściekł się nie na żarty. Wyznaczył nagrodę. Sto grzywien srebra dla tego, kto wskaże i wyda porywaczy, jeśli kto zaś byłby sam w aferę uwikłany, dodatkowo ma gwarancję uniknięcia kary. Wziął też pan Jan w obroty córeczkę, ale Kasia szła w zaparte: ona nic nie wie, nic nie pamięta, była bez zmysłów i w mdłościach, bla, bla, bla. W zaparte szła też Jutta de Apolda, co do której istniało poważne podejrzenie, że również nie uniosła wianuszka w całości. – Czas upływał, brzuch Katarzyny rósł szybko i pięknie, a bezpośredni twórca tego cudu natury nadal pozostawał nieznany. Jan Biberstein się pieklił, a cały Śląsk bawił plotkami. Ale sto grzywien to kwota niemała. Znalazł się ktoś, kto na sprawę rzucił światło. Uczestnik napadu i porwania, niejaki Notker Weyrach. Nie był taki głupi, by uwierzyć w zapewnienia o immunitecie, sprawę wolał załatwić na odległość. Przez swych krewniaków, Bolzów z Zeiskenbergu, przed którymi, w obecności księdza, złożył i na krzyż zaprzysiągł zeznanie. I wyszło szydło z wora. Znaczy, tyś wyszedł, mój ty efebie. – Szacownej córce szacownego pana Jana, przysiągł Weyrach, porywacze okazali szacunek, nikt nie tknął jej palcem ani nie uchybił czci nawet śmielszym spojrzeniem. Niestety, w szacownej raubritterskiej kompanii znalazł się, całkiem przypadkowo, pewien zdeklarowany szubrawiec, łajdak, zboczeniec i w dodatku czarownik. Ów, mając do pana Jana jakiś rankor, córkę jego magicznym sposobem porywaczom porwał. I niechybnie niebogę zgwałcił. Posiłkując się niechybnie czarną magią, oto skutkiem czego nieboga rzeczy zupełnie nie jest świadoma. Krył się ów łotr gwałciciel pod aliasem Reinmara von Hagenau, aliści wieści krążą szybko, dwa a dwa jest cztery, a oliwa na wierzch wypływa. To nie kto inny, a Reinmar de Bielau, zwany Reynevanem.
– I to było zaprzysiężone na krzyż? Cierpliwe zaiste są niebiosa. – I bez krzyża – parsknęła – uwierzono by w rewelacje Weyracha. Opinia Reinmara de Bielau była już wszak na Śląsku ustalona. Zdarzało mu się już używać czarów celem niewolenia kobiet… Wystarczy przypomnieć aferę z Adelą de Sterczą… Lekko zbladłeś, zauważam. Ze strachu? – Nie. Nie ze strachu.
– Tak myślałam. Wracając do rzeczy: zeznań raubrittera nikt nie kwestionował, nie poddał w wątpliwość. Nikogo nic nie zastanowiło. Poza mną. – Aha?
– Weyrach klął się, że porwano tylko jedną pannę: Bibersteinównę mianowicie. Tylko ją. Druga panna została przy skarbniczku, kazano jej przekazać żądanie okupu… Masz coś do dodania? – Nie mam.
– I nic cię w tej historii nie dziwi?
– Nic.
– Nawet to, że pościg nie odnalazł tej drugiej panny, Jutty de Apolda? Że nazajutrz obie panny wróciły na Stolz? Obie razem, choć, jeśli wierzyć Weyrachowi, jedna była w ciągu doby porywana dwukrotnie, druga zaś ani razu? Nawet to cię nie zadziwia? – Nawet to.
– Aż tak odporny na zadziwienie być nie możesz skrzywiła nagle usta, w błękitnych oczach zaświecił gniew. – A zatem drwisz sobie ze mnie. – Krzywdzisz mnie, pani, takim posądzeniem. Albo, co prawdopodobniejsze, bawisz się mną. – Jak było z pannami, sam wiesz najlepiej, z pierwszej ręki. Byłeś tam, nie zaprzeczysz, brałeś w napadzie udział. Wyznania Weyracha wskazują na ciebie jako ojca dziecka Katarzyny Biberstein, ty sam wszak temu też nie zaprzeczasz, zdajesz się jedynie sugerować, że do zbliżenia doszło z przyzwoleniem. Co wydaje się dziwnym, ba, nieprawdopodobnym zgoła… Ale i niewykluczonym… Bledniesz i czerwieniejesz na przemian, chłopcze. To daje do myślenia.
– Oczywiście – wybuchnął. – Musi dawać. Z góry zostałem uznany za winnego. Jestem gwałcicielem, przesądziło o tym świadectwo osoby tak wiarygodnej, jak Notker Weyrach, zbój i bandyta. Jako kata i krzywdziciela córki Biberstein każe mnie stracić. Nie dając mi, rzecz jasna, możliwości obrony. A że wleczony na kaźń będę bladł i czerwieniał na przemian? Wrzeszczał, żem niewinny? Każdy gwałciciel tak wrzeszczy. Ale któżby dał wiarę? – Oburzasz się tak święcie i szczerze, że ja niemal daje…
– Niemal?
– Niemal.