Radim Tvrdik był, jak wiedzieli wszyscy wtajemniczeni, czarnoksiężnikiem. Radim Tvrdik był też, jak wiedzieli niektórzy wtajemniczeni, opętany ideą stworzenia sztucznego człowieka, golema. Wszyscy – nawet mało wtajemniczeni – wiedzieli, że jedynego jak do tej pory golema udało się w bardzo dawnych czasach stworzyć pewnemu praskiemu rabinowi, w zachowanych dokumentach nazywanego przekręconym zapewne imieniem Bar Halevi. Dawnemu Żydowinowi, jak chciało podanie, za surowiec do wytworzenia golema posłużyły glina, szlam i muł pobrane z dna Wełtawy. Tvrdik – jako jedyny – prezentował jednak pogląd, że rolę czynnika sprawczego odegrały tu nie ceremonie i zaklęcia, znane zresztą, lecz określona koniunkcja astrologiczna, mająca wpływ na przedmiotowy szlam i daną glinę, na ich właściwości magiczne. Nie mając wszelakoż pojęcia, o jaki konkretnie układ planet iść by mogło, Tvrdik działał metodą prób i błędów – pobierał glinę tak często, jak zdołał, w nadziei, że kiedyś wreszcie trafi na tę właściwą. Pobierał też z różnych miejsc. Dziś jednak przesadził – wnosząc ze smrodu, pobrał wprost spod jakiegoś sracza. – Nie w pracy, Reinmarze? – spytał, wycierając czoło wierzchem dłoni. – Nie w szpitalu? – Wziąłem wolne. Nie było nic do roboty. Spokojny dzień.
– Daj Bóg – magik postawił wiadro – by nie ostatni w tej podobie. Bo też czas taki… Wszyscy w Pradze wiedzieli, w czym rzecz, o jaki czas szło. Ale wolano o tym nie gadać. Ucinano zdanie. Ucinanie zdania zrobiło się nagle powszechne i modne. Zwyczaj nakazywał w odpowiedzi na takie urwanie zrobić mądrą minę, westchnąć i znacząco pokiwać głową. Ale Reynevan nie miał na to czasu. – Idź swoją drogą, Radimie – rzekł, rozejrzawszy się. – Nie mogę tu stać. I lepiej, żebyś i ty nie stał. – Eee?
– Śledzą mnie. Dlatego nie mogę iść na Sukiennicką.
– Śledzą – powtórzył Radim Tvrdik. – Ci, co zwykle?
– Zapewne. Bywaj.
– Zaczekaj.
– Na co niby?
– Nie jest rozumnie usiłować gubić ogon.
– Że jak?
– Dla śledzących – wyjaśnił nad podziw przytomnie Czech – próby gubienia ogona to jawny znak, że śledzony ma nieczyste sumienie i coś do ukrycia. Na złodzieju czapka gore. Że nie idziesz na Sukiennicką, to mądrze. Ale nie klucz, nie zmykaj, nie kryj się. Rób to, co robisz zwykle. Wykonuj powszednie zajęcia. Znudź śledzących nudną powszednią rutyną. – Dla przykładu?
– W gardle mi zaschło od kopania szlamu. Chodź "Pod Raka". Napijemy się piwa.
– Jestem śledzony – przypomniał Reynevan. – Nie boisz się… – Czego – czarownik podniósł swój kubeł – mam się bać? Reynevan westchnął. Prascy magicy nie pierwszy raz go zaskakiwali. Nie wiedział, czy to godna podziwu zimna krew, czy też zwykły brak wyobraźni, ale niektórzy lokalni czarodzieje często wydawali się zupełnie nie przejmować faktem, że dla parających się czarną magią husyci potrafili być groźniejsi od Inkwizycji. Maleftcium, czarownictwo, wymienione było wśród śmiertelnych grzechów, które czwarty artykuł praski nakazywał karać śmiercią. Gdy szło o artykuły praskie, z husytami nie było żartów. Mający się za umiarkowanych kalikstyni z Pragi wcale nie ustępowali w tej materii taboryckim radykałom i fanatykom Sierotkom. Złapanego czarownika wsadzano do beczki i w beczce palono na stosie. Zawrócili w stronę rynku, przeszli Nożowniczą, potem ulicą Złotników, potem Svatojilską. Szli wolno. Tvrdik zatrzymał się przy kilku kramach, wymienił ze znajomymi kramarzami kilka plotek. Standardowo kilkakroć urwano zdanie po "teraz, gdy czas taki…", kilkakroć skwitowano urwanie mądrą miną, westchnieniem i znaczącym kiwaniem głową. Reynevan rozglądał się, ale śledzących nie dostrzegał. Kryli się zbyt dobrze. Nie wiedział, czego doznawali, jego samego jednak nudna rutyna zaczynała nudzić już wręcz dojmująco. Szczęściem wkrótce, skręciwszy ze Svatojilskiej w podwórze i bramę, wyszli wprost na kamienicę "Pod Czerwonym Rakiem". I na karczemkę, którą karczmarz bez cienia inwencji nazwał tak samo. – Hej! Patrzcie ino! Toż to Reynevan!