Читаем Boży bojownicy полностью

Reynevan przed ciosami pięści zasłaniał się tylko, cofał, kryjąc głowę. Nawet nie próbował kontrować. Mimo to – absolutnie przypadkowo – jego napięstek zaczepił jakoś o spuchnięty nos rycerza. Liebenthal zawył i upadł na kolana, hołubiąc twarz w obu dłoniach. Do Reynevana doskoczyli zaś Stroczil i Priedlanz, chwytając go za ramiona. Kuhn, przekonany, że Reynevan będzie chciał bić klęczącego Liebenthala, zasłonił go własnym ciałem. – Panowie… – wykrztusił Reynevan. – Po co ten gwałt… Przecież wróciłem. Nie będę już próbował ucieczki. Pozwolę się bez oporu dostawić na Stolz… Liebenthal zerwał się z klęczek, starł łzy z oczu i krew z wąsów, dobył noża. – Trzymajcie go! – zaryczał, a raczej zahuczał. – Trzymajcie zasrańca mocno! Uszy mu utnę! Kląłem się, że utnę! To i utnę! – Zostaw, Wilrych – powtórzył Priedlanz, oglądając się na wychodzących już z kościoła ludzi. – Nie szalej. – Toć widzisz – dodał Stroczil – że wrócił. Obiecał, co nie będzie już uciekał. Zwiąże się go zresztą dla pewności jak barana. – Chociaż jedno ucho! – Liebenthal wyszarpnął się próbującemu osadzić go Kuhnowi. – Jedno aby! Za karę! – Nie. Ma być dowieziony cały.

– Chociaż kawałek ucha!

– Nie.

– To niech choć w mordę mu dam!

– To możesz.

– Hola! Mości panowie! A cóż to tu wyczyniacie? Kobieta, która wypowiedziała te słowa, była wysoka, a władcza poza czyniła ją jeszcze wyższą. Nosiła podróżną houppelande, prostą w kroju i szarą, ale wykonaną z cienkiego sukna wysokiej jakości, wykończoną popielicowym kołnierzem i takimiż obszyciami rękawów. Z popielic uszyty był również kołpak kobiety, włożony na muślinowy couurechef, skrywający włosy, policzki i szyję.

Spod kołpaka spoglądała para oczu. Oczu błękitnych i zimnych jak słoneczne styczniowe przedpołudnie. – Jasełki – dodała kobieta – panom w głowie? Choć jeszcze się nawet adwent nie zaczął? Liebenthal tupnął, gniewnie zmarszczył brew, zadarł głowę, szybko się jednak zmitygował. Wpłynął na to między innymi widok zbrojnych, wyłaniających się za kobietą z kruchty. Między innymi. Bo nie tylko. – Pan Liebenthal, czyż nie tak? – kobieta zmierzyła go wzrokiem. – Zeszłego lata gościłam na zamku w Żarach, byłeś waść w orszaku, który mi następnie przydzielono. Poznaję cię, choć nos miałeś wtedy innej nieco formy i barwy. A ty mnie pamiętasz? Wiesz, kim jestem? Liebenthal skłonił się głęboko. Priedlanz, Stroczil i Kuhn poszli za jego przykładem. Reynevan skłonił się również. – Czekam odpowiedzi. Co tu się wyrabia?

– Onego, wielmożna pani – Liebenthal wskazał Reynevana – mus nam pilnie na Stolz zawieźć. Z rozkazania jego mości Ulryka Bibersteina. Mus nam go na zamek dostawić… – Pobitego?

– Rozkaz mam – rycerz zachrząkał, pokraśniał. – Głowa moja w tym… – Głowa twoja – przerwała kobieta – mniej wiechcia słomy warta będzie, gdy ów młodzian dotrze na Stolz choćby z jednym zadrapaniem. Znasz pana na Stolzu, szlachetnego Jana Bibersteina? Bo ja znam. I uprzedzam: bywa porywczy. – To co mnie robić? – zahuczał czupurnie Liebenthal. Kiedy on mi się przeciwi? Uciekać próbuje? Kobieta skinęła dłonią, na palcach miała pierścienie, łączna wartość oprawionych w złoto kamieni wykraczała poza możliwość szybkiej wyceny. Zbliżyli się słudzy i uzbrojeni pachołcy, za nimi strzelcy prowadzeni przez grubego dziesiętnika w nabijanej mosiądzem brygantynie i z szerokim kordem u boku. – Zmierzam oto na Stolz właśnie – powiedziała niewiasta. Adresując słowa bardziej do Reynevana niż do Liebenthala.

– Mój orszak gwarantuje wam bezpieczeństwo w drodze – dodała swobodnie, jakby od niechcenia. – I właściwe wykonanie rozkazu pana Ulryka. Ja zaś zapewniam nagrodę, sowitą nagrodę, której pan Jan Biberstein nie poskąpi, gdy was przed nim pochwalę. Co waść na to, mości Liebenthal? – Liebenthal nie miał innego wyjścia, jak tylko skłonić się znowu. – O dobre traktowanie więźnia – dodała kobieta, wciąż patrząc na Reynevana – zadbam sama, osobiście. Ty zaś, Reinmarze z Bielawy, zrewanżujesz mi się miłą konwersacją w drodze. Czekam odpowiedzi. Reynevan wyprostował się. I skłonił.

– Jestem zaszczycony.

– To oczywiste, że jesteś – niewiasta uśmiechnęła się wystudiowanym uśmiechem. – W drogę tedy. Podaj mi ramię, młodzieńcze. Wyciągnęła rękę, gest wyłonił spod popielicowego mankietu obcisły rękaw samitowej sukni, zielony piękną, żywą, soczystą zielenią. Ujął jej dłoń. Dotyk sprawił, że drgnął. – Znasz mnie, pani – przemówił. – Wiesz, kim jestem. Znaczną masz zatem nade mną przewagę. – Nawet nie wiesz, jak znaczną – uśmiechnęła się drapieżnie. – Nazywaj mnie zaś… Zawahała się, spojrzała na rękaw sukni.

Перейти на страницу:

Все книги серии Trylogia husycka

Похожие книги