Читаем Boży bojownicy полностью

Wjechali do miasta Bramą Strzegomską, wyjechali Dolną. W czasie przejazdu Reynevan westchnął razy kilka, widząc i poznając dobrze znane mu i mile kojarzące się miejsca – aptekę "Pod Złotym Lindwurmem", w której ongi praktykował, karczmę "Pod Krzyżowcem", w której ongi popijał świdnickie marcowe i próbował szans u świdniczanek, podcienia warzywne, gdzie chodził próbować szans u przyjeżdżających z towarem dziewczyn ze wsi. Tęsknie popatrzył w kierunku ulicy Kraszewickiej, gdzie Justus Schottel, znajomek Szarleja, drukował karty do gry i świńskie obrazki. Choć pochłonięty wspomnieniami, co i rusz rzucał ukradkiem okiem na jadącą po jego prawicy Zieloną Damę. A ilekroć rzucił, tylekroć gryzły go wyrzuty. Kocham Nikolettę, powtarzał sobie. Kocham Katarzynę Biberstein, która urodziła mi syna. Nie myślę o innych kobietach. Nie myślę. Nie powinienem myśleć. Myślał.

Zielona Dama również sprawiała wrażenie pogrążonej w rozmyślaniach. Milczała cały czas. Odezwała się dopiero za wsią o nazwie Boleścin, gdy ścichł łomot kopyt koni orszaku, przejeżdżającego przez most na Pilawie.

– Za jakąś milę – powiedziała – będzie Faulbrtick. Potem miasto Rychbach. Potem Frankenstein. A za Frankensteinem zamek Stolz. – Znam trochę okolicę – pozwolił sobie na leciutko drwiący ton. – Między Rychbachem a Frankensteinem są jeszcze bodajże Kopanica i Koainiec. Ma to jakieś większe znaczenie? – Dla mnie żadnego – wzruszyła ramionami. – Na twoim jednak miejscu poświęcałabym trasie więcej uwagi. Każda przebyta mila i każda mijana miejscowość przybliżają cię do pana Jana Bibersteina i jego słusznego gniewu. Gdybym była tobą, w każdej z tych miejscowości wypatrywałabym sposobności. – Już mówiłem, nie mam zamiaru uciekać. Nie jestem przestępcą. Nie lękam się stanąć przed Bibersteinem. Ani przed jego córką. – Proszę, proszę – przeszyła go spojrzeniem – jakież szczere uniesienie. Co ty chcesz mi wmówić, chłopcze? Żeś niewinny jako dziecię? Że nic cię nie łączyło z Kasią Biberstein? Że choćby pasy darli i kości łamali, nie przyznasz się do pulchnego pacholątka, które na Stolzu czepia się Kasinej spódnicy? – Poczuwam się… – Reynevan poczuł, że czerwienieje, rozzłościło go to trochę. – Poczuwam się do odpowiedzialności. Tak, właśnie tak: do odpowiedzialności. Nie do winy. Jak jednak zaznaczyłem wcześniej, wolałbym o tym nie rozmawiać. Możemy konwersować na inne tematy. Choćby o krajobrazie. Ta rzeczka to Pilawa, a tam są Góry Sowie. Roześmiała się. Odetchnął ukradkiem, obawiał się innej reakcji. – Staram się – powiedziała – zrozumieć motywy twego postępowania. Jestem dociekliwa, ot, taka słabostka kobiecej natury. Lubię wiedzieć, kojarzyć przyczynę ze skutkiem, pojmować. Sprawia mi to przyjemność. Spraw mi przyjemność, Reinmarze. Jeśli nie z sympatii, to choć przez grzeczność. – Pani… Bardzo cię proszę…

– Tylko jedna rzecz, jeden problem, odpowiedź na jedno pytanie. Jak to możliwe, że nie lękasz się lochów Stolzu? Gniewu Bibersteina? Zadawszy gwałt jego jedynaczce? – Słucham?

– Znowu święte oburzenie? Posiadłeś Katarzynę Biberstein gwałtem. Wbrew jej woli. Wszyscy to wiedzą. – Wszyscy? – gwałtownie odwrócił się w siodle. – Znaczy, kto? – Ty mi powiedz.

– Nie ja zacząłem – poczuł, że krew znowu uderza mu do twarzy. – Z całym szacunkiem, nie ja zacząłem tę rozmowę. Milczała długo.

– Znane fakty – zaczęła nagle – są takie: przed dwoma laty, czternastego września we wczesnych godzinach popołudniowych ty i twoi kamraci napadliście w Lasach Goleniowskich na orszak, z którym podróżowały szlachetnie urodzone Katarzyna von Biberstein, córka Jana Bibersteina ze Stolza, i Jutta de Apolda, cześnikówna z Schonau. Porwaliście skarbniczek, w którym panny jechały. Pościg, który ruszył za wami po kilku godzinach, odnalazł wehikuł. Po pannach nie było ni śladu. – Słucham?

– Po obu pannach – Zielona Dama spojrzała na niego przenikliwie – słuch zaginął, mówię. Masz coś do dodania? Jakiś komentarz? – Nie. Nic.

– Ścigający ruszyli waszym tropem, ale stracili go nad Nysą, a było już na odwieczerz. Dopiero wówczas zdecydowano się pchnąć konnego na zamek Stolz. Wieść dotarła przed nocą, pan Jan Biberstein rozesłał wici do swych manów, lecz nie mógł niczego konkretnego przedsięwziąć przed świtem. Nim zbrojni się zebrali, w Kamieńcu cystersi dzwonili na sekstę. A gdy dzwonili na nonę, na Stolzu nagle zjawiły się, w orszaku ormiańskiego kupca, obie panienki, Katarzyna i Jutta. Obie całe, zdrowe i na pierwszy rzut oka niepokalane. – W efekcie – podjęła wobec milczenia Reynevana było to jedno z najkrótszych porwań w historii Śląska.

Banalna afera znudziła się wszystkim prędko i zapomniano o niej. Zapomniano tak jakoś do Matki Boskiej Gromnicznej. To znaczy do czasu, gdy błogosławionego stanu Katarzyny Biberstein nijak nie dało się już ukryć. Reynevan zachował kamienną twarz. Zielona Dama obserwowała go spod rzęs.

Перейти на страницу:

Все книги серии Trylogia husycka

Похожие книги