— Ramzesie!.. Ramzesie!.. — rozległ się szept jakby od podłogi.
Książę wszedł w miejsce nieoświetlone i nasłuchując pochylił się. Nagle poczuł na swej głowie dwie delikatne ręce.
Zerwał się, aby je złapać, ale schwycił tylko powietrze.
— Ramzesie!.. — szepnięto z góry.
Podniósł głowę i uczuł na ustach kwiat lotosu, a gdy wyciągnął ku niemu ręce, ktoś lekko oparł się na jego ramionach.
— Ramzesie!.. — zawołano od ołtarza.
Książę odwrócił się i osłupiał. W smudze światła, o parę kroków stał prześliczny człowiek, zupełnie podobny do niego. Ta sama twarz, oczy, młodzieńczy zarost, ta sama postawa, ruchy i odzienie.
Książę przez chwilę myślał, że stoi przed wielkim lustrem, jakiego nawet faraon nie posiadał. Wnet jednak przekonał się, że jego sobowtór nie jest wizerunkiem, ale żywym człowiekiem.
W tej chwili uczuł pocałunek na szyi. Znowu odwrócił się, lecz nie było nikogo, a tymczasem i jego sobowtór zniknął.
— Kto tu jest?… Chcę wiedzieć!.. — zawołał rozgniewany książę.
— To ja… Kama… — odpowiedział słodki głos.
I w świetlnej smudze ukazała się prześliczna kobieta naga, w złotej przepasce około bioder.
Ramzes pobiegł i schwycił ją za rękę. Nie uciekła.
— Ty jesteś Kama?… Nie, ty jesteś… Tak, ciebie kiedyś przysłał do mnie Dagon, ale wówczas nazywałaś się Pieszczotą…
— Bo ja jestem i Pieszczota — odpowiedziała naiwnie.
— Ty mnie dotykałaś rękoma?…
— Ja.
— Jakim sposobem?…
— A o, takim… — odpowiedziała zarzucając mu ręce na szyję i całując go.
Ramzes pochwycił ją w objęcia, ale wydarła mu się z siłą, której nie można było podejrzewać w tak drobnej postaci.
— Więc to ty jesteś kapłanka Kama? Więc to do ciebie śpiewał dzisiaj ten Grek mówił książę namiętnie ściskając jej ręce. — Co za jeden ten śpiewak?…
Kama pogardliwie wzruszyła ramionami.
— On jest przy naszej świątyni — rzekła.
Ramzesowi płonęły oczy, rozszerzały się nozdrza, szumiało mu w głowie. Ta sama kobieta przed kilkoma miesiącami zrobiła na nim małe wrażenie, ale dziś gotów był dla niej popełnić szaleństwo. Zazdrościł Grekowi, a jednocześnie czuł nieopisany żal na myśl, że gdyby ona została jego kochanką, musiałaby umrzeć.
— Jakaś ty piękna — mówił. — Gdzie mieszkasz?… Ach wiem, w tamtym pałacyku… Czy można cię odwiedzić?… Naturalnie, jeżeli przyjmujesz wizyty śpiewaków, musisz i mnie przyjąć… Czy naprawdę jesteś kapłanką pilnującą ognia?…
— Tak.
— I wasze prawa są tak okrutne, że nie pozwalają ci kochać?… Ech, to są pogróżki!.. Dla mnie zrobisz wyjątek…
— Przeklęłaby mnie cała Fenicja, zemściliby się bogowie… — odparła ze śmiechem.
Ramzes znowu przyciągnął ją do siebie, ona znowu wydarła się.
— Strzeż się, książę — mówiła z wyzywającym spojrzeniem. — Fenicja jest potężna, a jej bogowie…
— Co mnie obchodzą twoi bogowie albo Fenicja… Gdyby ci włos spadł, zdeptałbym Fenicję jak złą gadzinę…
— Kama!.. Kama!.. — odezwał się od posągu głos. Przeraziła się.
— O, widzisz, wołają mnie… Może nawet słyszeli twoje bluźnierstwa…
— Bodajby nie usłyszeli mego gniewu!.. — wybuchnął książę.
— Gniew bogów jest straszniejszy…
Szarpnęła się i znikła w cieniach świątyni. Ramzes rzucił się za nią, lecz nagle cofnął się; całą świątynię, między ołtarzem i nim, zalał ogromny krwawy płomień, wśród którego zaczęły ukazywać się potworne figury: wielkie nietoperze, gady z ludzkimi twarzami, cienie…
Płomień szedł prosto na niego całą szerokością gmachu, a oszołomiony nie znanym sobie widokiem, książę cofał się wstecz. Nagle owionęło go świeże powietrze. Odwrócił głowę — był już na zewnątrz świątyni, a jednocześnie śpiżowe drzwi z łoskotem zatrzasnęły się przed nim.
Przetarł oczy, rozejrzał się. Księżyc z najwyższego punktu na niebie zniżał się już ku zachodowi. Obok kolumny Ramzes znalazł swój miecz i burnus. Podniósł je i zeszedł ze schodów jak pijany.
Kiedy późno wrócił do pałacu, Tutmozis widząc jego pobladłą twarz i mętne spojrzenie zawołał z trwogą:
— Przez bogi! gdzieżeś to był, erpatre?… — Cały twój dwór nie śpi, zaniepokojony…
— Oglądałem miasto. Ładna noc…
— Wiesz — dodał śpiesznie Tutmozis jakby lękając się, aby go kto inny nie uprzedził. — Wiesz, Sara powiła ci syna…
— Doprawdy?… Chcę, ażeby nikt z orszaku nie niepokoił się o mnie, ile razy wyjdę na przechadzkę.
— Sam?…
— Gdybym nie mógł wychodzić sam, gdzie mi się podoba, byłbym najnieszczęśliwszym niewolnikiem w tym państwie — odparł cierpko namiestnik Oddał miecz i burnus Tutmozisowi i poszedł do swojej sypialni nie wzywając nikogo. Jeszcze wczoraj wiadomość o urodzeniu się syna napełniłaby go radością. Lecz w tej chwili przyjął ją obojętnie. Całą duszę wypełniły mu wspomnienia dzisiejszego wieczoru, najdziwniejszego, jaki dotychczas poznał w życiu.
Jeszcze widział światło księżyca, w uszach rozlegała się pieśń Greka. A ta świątynia Astarty!..
Nie mógł zasnąć do rana.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Na drugi dzień książę wstał późno, sam wykąpał się i ubrał, i kazał przyjść do siebie Tutmozisowi.