— Psy parszywe! — zawołał — którzy podnieśliście grzeszne ręce na wojsko jego świątobliwości (oby was robaki zjadły!), wyginiecie jak wszy pod paznogciem pobożnego Egipcjanina, jeżeli natychmiast nie odpowiecie: gdzie podział się wasz dowódca, bodaj mu trąd stoczył nozdrza i wypił kaprawe oczy!..
W tej chwili nadjechał następca. Jenerał powitał go z szacunkiem, ale nie przerywał śledztwa:
— Pasy każę z was drzeć!.. powbijam na pale, jeżeli natychmiast nie dowiem się, gdzie jest ta jadowita gadzina, ten pomiot dzikiej świni rzucony w mierzwę…
— A, o gdzie nasz wódz!.. — zawołał jeden z Libijczyków wskazując na gromadkę konnych, którzy z wolna posuwali się w głąb pustyni.
— Co to jest? — zapytał książę.
— Nędzny Musawasa ucieka!.. — odparł Patrokles i o mało nie spadł na ziemię.
Ramzesowi krew uderzyła do głowy.
— Więc Musawasa jest tam i uciekł?… — Hej! kto ma lepsze konie, za mną!..
— No — rzekł śmiejąc się Patrokles — teraz sam beknie ten złodziej baranów!..
Pentuer zastąpił drogę księciu.
— Wasza dostojność nie możesz ścigać zbiegów!..
— Co?… — wykrzyknął następca. — Przez całą bitwę nie podniosłem na nikogo ręki i jeszcze teraz mam wyrzec się wodza libijskiego?… Cóż by powiedzieli żołnierze, których wysyłałem pod włócznie i topory?…
— Armia nie może zostać bez wodza…
— A czyliż tu nie ma Patroklesa, Tutmozisa, wreszcie Mentezufisa? Od czegoż jestem wodzem, gdy mi nie wolno zapolować na nieprzyjaciela?… Są od nas o kilkaset kroków i mają zmęczone konie.
— Za godzinę wrócimy z nimi… Tylko rękę wyciągnąć… — szemrali jezdni Azjaci.
— Patrokles… Tutmozis… zostawiam wam wojsko… — zawołał następca. — Odpocznijcie, a ja tu zaraz wrócę…
Spiął konia i pojechał truchtem, grzęznąc w piasku, a za nim ze dwudziestu jezdnych i Pentuer.
— Ty tu po co, proroku? — zapytał go książę. — Prześpij się lepiej… Oddałeś nam dzisiaj ważne usługi…
— Może jeszcze się przydam — odparł Pentuer.
— Ale zostań… rozkazuję ci…
— Najwyższa rada poleciła mi na krok nie odstępować waszej dostojności.
Następca gniewnie otrząsnął się.
— A jeżeli wpadniemy w zasadzkę? — spytał.
— I tam nie opuszczę cię, panie — rzekł kapłan.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
W jego głosie było tyle życzliwości że ździwiony książę zamilkł i pozwolił mu jechać.
Byli w pustyni mając o paręset kroków za sobą armię, o kilkaset kroków przez sobą uciekających. Lecz pomimo bicia i zachęcania koni do biegu, zarówno ci, którzy uciekali, jak i ci, co ich gonili, posuwali się z wielkim trudem. Z góry zalewał ich straszliwy żar słoneczny, w usta, nos, a nade wszystko w oczy wciskał się im drobniutki, lecz ostry pył, a pod nogami koni, na każdym kroku, zapadał się rozpalony piasek. W powietrzu panował zabijający spokój.
— Przecież ciągle tak nie będzie — rzekł następca.
— Będzie coraz gorzej — powiedział Pentuer. — Widzisz, wasza dostojność — wskazał na uciekających — że tamte konie po kolana brną w piasku…
Książę roześmiał się, w tej chwili bowiem wjechali na grunt nieco twardszy i ze sto kroków jechali kłusem. Wnet jednak zabiegło im drogę morze piaszczyste i znowu musieli posuwać się noga za nogą.
Ludzie ociekali potem, na koniach zaczęła ukazywać się piana.
— Gorąco! — szepnął następca.
— Słuchaj, panie — odezwał się Pentuer. — Niedobry to dzień dla gonitw na pustyni. Dziś od rana święte owady zdradzały wielki niepokój, a następnie wpadły w letarg. Równie mój nożyk kapłański bardzo płytko zanurzył się w glinianej pochwie, co oznacza niezwykłe gorąco.
Oba zaś te zjawiska: upał i letarg owadów, mogą zapowiadać burzę… Wróćmy więc, bo już nie tylko obóz straciliśmy z oczu, ale nawet nie dolatują nas jego szmery.
Ramzes spojrzał na kapłana prawie z pogardą.
— I ty myślisz, proroku — rzekł — że ja, raz zapowiedziawszy schwytanie Musawasy, mogę powrócić z niczym, ze strachu przed gorącem i burzą?
Jechali wciąż. W jednym miejscu grunt znowu stwardniał, dzięki czemu zbliżyli się do uciekających na rzut z procy.
— Hej, wy tam!.. — zawołał następca — poddajcie się…
Libijczycy nawet nie spojrzeli za siebie, z wytężeniem brnąc po piasku. Przez chwilę można było sądzić, że zostaną dosięgnięci. Wnet jednak oddział następcy znowu trafił na głęboki piasek, a tamci przyspieszyli kroku i znikli za wypukłością gruntu.
Azjaci klęli, książę zaciął zęby.
Nareszcie konie zaczęły coraz mocniej zapadać się i ustawać; jezdni więc musieli zsiąść i iść piechotą. Nagle jeden z Azjatów zaczerwienił się i padł na piasku. Książę kazał go okryć płachtą i rzekł:
— Zabierzemy go z powrotem.
Z wielką pracą dosięgli wierzchołka piaszczystej wyniosłości i zobaczyli Libijczyków. Ale i dla nich droga była zabójczą, ustały bowiem dwa konie.
Obóz wojsk egipskich stanowczo ukrył się za falami gruntu, i gdyby Pentuer i Azjaci nie umieli kierować się słońcem, już teraz nie trafiliby na miejsce.
W orszaku księcia padł drugi jeździec wyrzucając ustami krwawą pianę. Zostawiono i tego razem z koniem. Na domiar na tle piasków ukazała się grupa skał, wśród których zniknęli Libijczycy.
— Panie — rzekł Pentuer — tam może być zasadzka…