— Ktoś ma ochotę na drinka? — spytał Dallas, wyciągając kwarce żytniówki zza skrzynki, na której siedział, po czym przyjął swe własne zaproszęnie, obniżając znacznie poziom cieczy we flaszce. Butelka krążyła z rąk do rąk — nawet Tex wychylił się z wnętrza szoferki i pociągnął solidnie — i wszyscy zaczerpnęli z niej nieco brakującej im odwagi. Tylko profesor nie pił — zbyt zajęty przy instrumentach mamrotał coś uszczęśliwiony do siebie.
— Tak, bez wątpienia, bez wątpienia przemieszczenie w przeszłość… w przewidywanym zakresie… tak, teraz przesuniecie w przestrzeni… dobrze… nie, nie wolno nam skończyć w przestrzeni międzyplanetarnej albo na środku Pacyfiku… do licha, nie. — Profesor rzucił okiem na przesłonięty ekran i dokonał kolejnych, drobnych regulacji. — Proponuje, panowie, chwycić się mocno czegoś solidnego. Wyliczyłem potencjalną wysokość powierzchni gruntu najlepiej jak tylko można, ale obawiałem się przesadzić. Nie chciałem wbić ciężarówki w ziemie, tak że możliwy jest upadek z wysokości rzędu kilkunastu cali… Gotowi? — profesor przekręcił główny wyłącznik.
Tylne koła ciężarówki dotknęły ziemi pierwsze, w chwile potem uderzyły o grunt przednie. Silny wstrząs rozrzucił ich na wszystkie strony. Jaskrawe światło słoneczne wlało się do środka przez otwarty tył wozu, oślepiając wszystkich. Świeża bryza niosła odgłosy dalekiego przypływu.
— A niech to jasna cholera i jeszcze raz jasna cholera — mruknął Amory Blestead.
Szarość na zewnątrz zniknęła zupełnie — jej miejsce zajął kamienisty brzeg, o który rozbijały się fale oceanu. Krawędzie płóciennej plandeki ograniczały widoczność, upodabniając obraz do gigantycznego ekranu kinowego. Nisko nad wodą przelatywały skrzeczące mewy, a dwie zaniepokojone foki parsknęły i rzuciły się do wody.
— Nie przypominam sobie takiej okolicy w Kalifornii — powiedział Barney.
— To nie Kalifornia, jesteśmy w Starym Świecie — odparł z dumą profesor Hewett — a dokładniej — na Orkneyach. Istniały tu liczne osady normańskie. Jesteśmy w XI stuleciu, w roku 1003. Bez wątpienia dziwi pana fakt, że Vremiatron jest w stanie dokonywać przemieszczeń nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni, jest to jednak pochodną…
— Odkąd Hoover wygrał wybory, nic już nie jest w stanie mnie zdziwić — przerwał mu Barney: Poczuł, że teraz, kiedy już przybyli dokądś i do kiedyś, odzyskuje stopniowo zdolność kontroli zarówno nad sobą, jak i nad biegiem wypadków.
— No to zaczynamy! Dallas, zroluj z przodu plandekę. Musimy widzieć, dokąd jedziemy.
Po usunięciu przedniej części brezentowej pokrywy ujrzeli kamienistą plaże, a raczej wąską mieliznę miedzy wodą, a rozciągającym się półkoliście wysokim, klifowym brzegiem. Jakieś pół mili od nich w morze wrzynał się przylądek, zasłaniając zupełnie dalszy widok.
— Ruszamy wzdłuż brzegu — zawołał Barney z tyłu ciężarówki. — Spróbujmy zobaczyć, co słychać tam dalej.
— Słusznie — odrzekł Tex wciskając starter. Silnik jęknął i zaskoczył. Tex wrzucił bieg i samochód potoczył się z wolna po kamienistym gruncie.
— Będzie pan tego potrzebował? — zapytał Dallas i wyciągnął przytroczoną do pasa z nabojami kaburę z rewolwerem. Barney spojrzał na nią z niesmakiem.
Proszę to zachować dla siebie. Najprawdopodobniej zastrzeliłbym się, gdybym próbował bawić się takimi przedmiotami. Daj to Texowi, a sam trzymaj w pogotowiu także i karabin.
— Czy nie powinniśmy wszyscy być uzbrojeni, choćby na wszelki wypadek, dla obrony własnej? spytał Amory Blestead. — Potrafię obchodzić się z bronią.
— Ale nie zawodowo — odparł Barney. — Twoim zadaniem jest pomagać profesorowi. Vremiatron jest najważniejszy. Tex i Dallas zatroszczą się o uzbrojenie — wtedy możemy mieć pewność, że obędzie się bez wypadków.
— Stać, u diabła! Spójrzcie, to zbyt piękne, bym mógł to widzieć na własne oczy — wykrzyknął Jens Lynn, wskazując ręką przed siebie. Ciężarówka przetoczyła się wokół przylądka i przed nimi otworzyła się mała zatoczka. Tuż przy plaży stała nędznie wyglądająca chata, zbudowana z kamieni i niezdarnie pociętych brył torfu, pokryta strzechą z wodorostów. Ze służącego za komin otworu spiralą wydobywał się dym, lecz w okolicy nie dostrzegli żywego ducha.
— Gdzie oni się podzieli? — spytał Barney.
— To zupełnie zrozumiałe. Widok ciężarówki, warkot silnika wystraszyły ich i zapewne uciekli do tej chaty.
— Wyłącz motor, Tex. Może powinniśmy wziąć ze sobą trochę paciorków albo czegoś w tym rodzaju…
— Obawiam się, że to nie jest ten gatunek tubylców, jaki pan ma na myśli…