Barney zawahał się, ale nie sposób było przejść do porządku dziennego nad wymową spokojnego, zdawałoby się pozbawionego wszelkiego wyrazu spojrzenia Dallasa.
— Oczywiście, że chcę mieć film — wybuchnął. — Ale nie za cenę czyjegoś życia! Niech Dallas się tym zajmie.
— Nie — powtórzył Ottar. — Zrobimy ci dobrą walkę do twojego filmu.
Ryknął śmiechem. — Nie wyglądaj tak ponuro, gamli vinr (Stary przyjacielu), walczymy także dla siebie. Wy niedługo odjedziecie, a kiedy was już nie będzie, chcemy, żeby ci skraellingowie dobrze pamiętali, jak Normanowie walczą — i zniknął.
— Ma rację — stwierdził Dallas. — Ale jeżeli wpadnie w jakieś kłopoty, musimy być gotowi, by go z nich wyciągnąć. — Otworzył największe z pudeł i wydobył z niego megafon oraz zwój izolowanego drutu. Zamierzam zainstalować to tak daleko od nas na ile pozwoli mi długość przewodów.
— Co to?
— Wzmacniacz do specjalnych efektów dźwiękowych. Zobaczymy jak zareagują tubylcy, gdy tylko usłyszą ten huk.
Ottar zgromadził wszystkich swoich wojowników przy bramie. Na wałach pozostały jedynie kobiety i starsze dzieci. Barney z ogromnym zdziwieniem dostrzegł, że jedną z dwóch kobiet szykujących się do otwarcia wrót była Slithey. Był najzupełniej przekonany, że jest bezpieczna w obozie filmowym. Krzyknął coś do niej, lecz w tym momencie Ottar wzniósł topór i głos Barneya utonął w zgiełku wybiegających na otwarte pole Wikingów.
To był rodzaj walki, jaki Wikingowie najlepiej znali i najbardziej lubili. Zwartą, wyjącą masą rzucili się na ludzi — z Cape Dorset. Przewaga liczebna tych ostatnich nie miała żadnego znaczenia, bowiem jedynie z trudem, o ile w ogóle, byli oni w stanie podjąć walkę z normańskimi rzeźnikami, niemal zupełnie niewidocznymi za osłoną tarcz i metalowych hełmów. Tak, rzeźnikami, to było właściwe określenie. Ich krótkie miecze i topory dosłownie szatkowały na kawałki ludzi z Cape Dorset i ich prymitywną broń.
Szyk napastników został przełamany i Indianie rzucili się do ucieczki. Było to zresztą najrozsądniejsze, co mogli zrobić. Uciec, zanim dopadną ich niepowstrzymani, zbryzgani krwią mordercy. Jednakże w momencie, gdy obie grupy walczących dzielił już pewien dystans, charakter walki uległ zmianie. Miotane szybkimi ruchami włócznie pomknęły w kierunku biegnącego tłumu Wikingów; o ich tarcze zagrzechotały strzały. Jeden z wojowników padł, ugodzony włócznią w podbrzusze — za nim następny. Ludzie z Cape Dorset zaczynali — pojmować co się stało i uporządkowali szyk. Wikingowie nie byli w stanie zewrzeć się z przeciwnikiem — a starcie wręcz było jedyną, znaną im metodą walki… Szala zwycięstwa zdawała się przechylać na drugą stronę, w ciągu kilku minut mogli zostać otoczeni i wybici, jeden po drugim, do nogi.
— Dallas, jeśli możesz roś dla nich zrobić, to już najwyższa pora — powiedział Barney.
— OK. Wziąłem tylko jedną parę zatyczek, wiec na pańskim miejscu zatkałbym uszy palcami. Barney chciał coś odpowiedzieć, ale Dallas przekręcił właśnie wyłącznik i zarówno jego głos, jak i wszelkie inne dźwięki stały się natychmiast niesłyszalne. Paraliżujący wszystkie zmysły, jękliwy grzmot rozdarł powietrze. Barney wpakował palce do uszu i oburącz ścisnął głowę. Była to jedyna rzecz; jaką mógł uczynić. Dallas z satysfakcją pokiwał głową i z drugiej skrzynki zaczął wyciągać świece dymne i granaty łzawiące. Wytrenowanym, pewnym ruchem ręki zaczął ciskać je za palisadę, trzymając ręce mocno przyciśnięte do głowy, Barney z trudem odwrócił się i spojrzał w dół. W ciągu niewielu sekund obraz pola bitwy zmienił się zupełnie. Wzmacniacz i granaty były w równym stopniu zaskakujące dla — napastników, jak i dla Wikingów, jednakże ci ostatni, postępując zgodnie ze swymi nawykami zbili się w ciasną, gotową do odparcia każdego ataku grupkę. Zupełnie odmiennie zareagowali ogarnięci kompletną paniką ludzie kultury Cape Dorset. Przeraźliwy hałas rozdzierał im uszy, wokół nich ze wszystkich stron buchały słupy gryzącego dymu dławiąc oddech i uniemożliwiając dostrzeżenie czegokolwiek. Bez namysłu i w największym bezładzie rzucili się w stronę łodzi. Tam, gdzie przed minutą była atakująca armia, miotał się teraz tłum uciekających, skłębionych postaci. Na piasku walało się kilka nieruchomych ciał. Wszystko było skończone. Tłum na plaży walczył zajadle o dostęp do czółen, potykając się w kłębach gazu łzawiącego. Za nim podążali ostatni maruderzy.