Te rozważania ani trochę nie usatysfakcjonowały prezesa. Będąc z natury człowiekiem podejrzliwym, doszedł do wniosku, że gadatliwy ów obywatel jest osobą zgoła nieurzędową, a nawet, być może, wątpliwej konduity.
– Ale kim pan właściwie jest? Nazwisko pana? – coraz surowiej wypytywał prezes i nawet zaczął napierać na zagadkowego osobnika.
– Moje nazwisko... – powiedział ani trochę nie zmieszany srogością prezesa obywatel – powiedzmy, że moje nazwisko – Korowiow. Ale może by pan coś przegryzł, prezesie? Proszę się nie krępować.
– Przepraszam, co to za przegryzanie – Bosego ogarniał już gniew (musimy tu wyznać, aczkolwiek z przykrością, że Nikanor Bosy z natury był nieco gburowaty). – Przebywanie na metrażu nieboszczyka jest zabronione! Co pan tu robi?
– Ależ niech pan siada – wrzeszczał ani trochę nie zdetonowany obywatel i nawet kręcąc się jak fryga zaczął podsuwać prezesowi fotel.
Rozwścieczony do ostateczności Bosy wzgardził fotelem i wrzasnął:
– Kim pan jest?
– Ja, szanowny panie, zajmuję stanowisko tłumacza przy osobie cudzoziemca, który rezyduje w tym właśnie mieszkaniu – przedstawił się ten, który nazwał się Korowiowem, i trzasnął obcasami żółtych nie wyczyszczonych butów.
Bosy ze zdziwienia otworzył usta. Obecność w tym mieszkaniu jakiegoś cudzoziemca, na dodatek jeszcze z tłumaczem, była dla niego zupełną niespodzianką, w związku z czym zażądał wyjaśnień.
Tłumacz chętnie mu ich udzielił. Zagraniczny artysta, pan Woland, został zaproszony przez uprzejmego dyrektora Varietes, Stiepana Lichodiejewa, aby w czasie, kiedy będzie występował, co potrwa mniej więcej tydzień, skorzystał z jego gościny. Dyrektor jeszcze wczoraj zawiadomił o tym pisemnie prezesa prosząc o zameldowanie cudzoziemca na pobyt czasowy, dopóki Lichodiejew nie wróci z Jałty.
– Lichodiejew niczego takiego do mnie nie pisał – powiedział zdumiony prezes.
– Niech pan może jednak dobrze poszuka w swojej teczce – zaproponował słodko Korowiow.
Wzruszając ramionami prezes otworzył teczkę – znalazł w niej list od Lichodiejewa.
– Jak to się stało, że o tym zapomniałem? – patrząc na otwartą kopertę tępo wymruczał Bosy.
– Nie takie rzeczy się zdarzają, niech mi pan wierzy, nie takie! – zatrzeszczał Korowiow. – Roztargnienie, roztargnienie, przemęczenie i podwyższone ciśnienie, drogi przyjacielu! Sam jestem roztargniony do niemożliwości! Kiedyś przy kieliszku opowiem panu kilka faktów z mojego życia, daję słowo – nie powstrzyma się pan od śmiechu!
– A kiedy Lichodiejew jedzie do Jałty?
– Ależ on już pojechał, pojechał! – krzyczał tłumacz. – On, wie pan, jest już w podróży! Jest już diabli wiedzą gdzie! – w tym momencie tłumacz zamachał rękoma jak wiatrak.
Bosy oświadczył, że musi osobiście zobaczyć się z cudzoziemcem, tłumacz jednak stanowczo odmówił: Niemożliwe. Zajęty. Tresuje kota.
– Kota, jeżeli pan sobie życzy, mogę pokazać – zaproponował.
Z tego z kolei zrezygnował prezes, tłumacz zaś z miejsca złożył mu nieoczekiwaną, ale nader interesującą propozycję – ponieważ pan Woland za żadną cenę nie życzy sobie mieszkać w hotelu, a przywykł do życia na szerokiej stopie, czy więc w takim razie spółdzielnia nie zgodzi się na wynajęcie na tydzień, dopóki będą trwały jego występy w Moskwie, całego mieszkania, to znaczy również tej jego części, w której mieszkał nieboszczyk Berlioz?
– Przecież dla niego to jest zupełnie obojętne, dla nieboszczyka, znaczy się – szeptem chrypiał Korowiow. – Zgodzi się pan chyba ze mną, prezesie, że to mieszkanie nie jest mu już teraz do niczego potrzebne?
Prezes z niejakim zdziwieniem powiedział, że przecież cudzoziemcy zwykli mieszkać w “Metropolu”, a nie w prywatnych mieszkaniach...
– Mówię panu, ten jest grymaśny, jak sam diabeł – szeptał Korowiow. – Nie ma życzenia! Nie znosi hoteli! Mam już ich potąd, tych zagranicznych turystów! – intymnie użalił się wskazując palcem swoją żylastą szyję. – Proszę mi wierzyć, już w piętkę gonię! Przyjdzie taki jeden z drugim i albo naszpieguje jak ostatni sukinsyn, albo grymasami zamęczy człowieka – i tak mu źle, i tak niedobrze!... A dla waszej spółdzielni, szanowny prezesie, to wielka wygoda i znaczny profit. Na pieniądzach mu nie zależy. – Korowiow rozejrzał się dookoła, a potem szepnął Bosemu na ucho: – Milioner!
Propozycja tłumacza zawierała wyraźny praktyczny sens, propozycja to była solidna, ale coś nad wyraz niesolidnego było w jego sposobie mówienia, w jego ubiorze i w tych wstrętnych, pozbawionych wszelkiego sensu binoklach. Wszystko to sprawiało, że jakieś niejasne uczucie trapiło duszę prezesa, mimo wszystko postanowił jednak przyjąć propozycję. Rzecz w tym, że spółdzielnia miała, niestety, nader znaczny deficyt. Przed zimą należało zakupić ropę naftową dla potrzeb centralnego ogrzewania, nie wiadomo tylko, za jakie kapitały. A z pieniędzmi cudzoziemca można by chyba wyjść na swoje. Ale praktyczny i ostrożny prezes oświadczył, że przede wszystkim musi uzgodnić sprawę z biurem turystyki zagranicznej.