– Rozumiem! – zawołał Korowiow. – Jakże można bez uzgodnienia? Oczywiście! Oto telefon, prezesie, i proszę niezwłocznie uzgadniać! A co do pieniędzy – niech się pan nie krępuje – dodał szeptem Korowiow, ciągnąc prezesa do przedpokoju, gdzie stał telefon – od kogo brać, jeśli nie od niego! Gdyby pan zobaczył jego willę w Nicei! Kiedy pan w przyszłym roku wybierze się latem za granicę, niech pan specjalnie przyjedzie popatrzeć – oko panu zbieleje!
Bosy załatwił sprawę w biurze turystyki zagranicznej z niesłychaną, wprost wstrząsającą szybkością. Okazało się, że w biurze wiedzą już o tym, że pan Woland pragnie zatrzymać się w prywatnym mieszkaniu Lichodiejewa, i że nie mają co do tego żadnych zastrzeżeń.
– No to cudownie! – wydzierał się Korowiow.
Nieco oszołomiony jego trajkotaniem prezes oświadczył, że spółdzielnia zgadza się wynająć na tydzień mieszkanie numer pięćdziesiąt artyście Wolandowi po... – prezes lekko się zająknął i wypalił:
– Po pięćset rubli dziennie!
Wtedy Korowiow wprawił prezesa w ostateczne zdziwienie. Po złodziejsku mrugnął w stronę sypialni, skąd dobiegały odgłosy miękkich skoków olbrzymiego kota, i zachrypiał:
– To znaczy za tydzień – trzy i pół tysiąca?
Bosy pomyślał, że Korowiow powie teraz: “Ma pan niezły apetycik, prezesie!”, ale Korowiow powiedział coś zupełnie innego:
– I to mają być pieniądze? Niech pan zażąda pięć, on da!
Nikanor Bosy nawet nie zauważył, kiedy ze zmieszanym uśmiechem na twarzy znalazł się przy biurku zmarłego, przy którym to biurku Korowiow błyskawicznie i z niezwykłą zręcznością napisał tekst umowy w dwu egzemplarzach. Następnie pomknął do sypialni, powrócił i oba egzemplarze były już opatrzone zamaszystym podpisem cudzoziemca. Podpisał umową również i prezes. Wtedy Korowiow poprosił o pokwitowanie na pięć...
– Słownie, słownie, prezesie... tysięcy rubli... – i ze słowami jakoś nie licującymi z powaga chwili: – Eins, zwei, drei! – wyłożył Bosemu na biurko pięć nowiutkich paczek, prosto z banku.
Odbyło się przeliczenie, obficie okraszone porzekadłami i żarcikami Korowiowa, w rodzaju “pieniądz lubi być liczony”, “pańskie oko konia tuczy” i innymi tej samej klasy.
Przeliczywszy pieniądze Bosy wziął od Korowiowa paszport cudzoziemca, aby zameldować artystę na pobyt tymczasowy, włożył ten paszport wraz z umową i pieniędzmi do teczki, i, jakoś nie mogąc się powstrzymać, wstydliwie poprosił o bilecik...
– Ach, nie ma o czym mówić! – ryknął Korowiow. – Ile pan sobie życzy bilecików, dwanaście, piętnaście?
Oszołomiony prezes wyjaśnił, że bileciki są mu potrzebne w liczbie dwóch, dla niego samego mianowicie i dla Pelagii Antonowny, jego żony.
Korowiow natychmiast wyrwał z kieszeni notes i zamaszyście wypisał prezesowi kartkę na dwa bilety w pierwszym rzędzie. Tę karteczkę tłumacz lewą ręką zwinnie wręczył prezesowi, a prawą włożył w drugą dłoń prezesa grubą szeleszczącą paczkę. Bosy rzucił na nią okiem, zapłonił się po uszy i zaczął odpychać paczkę od siebie.
– Nie uchodzi – wymamrotał.
– Nie chcę o tym nawet słyszeć – szepnął wprost w prezesowe ucho Korowiow. – U nas nie uchodzi, a u cudzoziemców wręcz przeciwnie. Pan go obrazi, a to po prostu nie wypada. Pan się przecież fatygował...
– Najsurowiej wzbronione – cichuteńko zaszemrał prezes i rozejrzał się wokół.
– A gdzież są świadkowie? – szeptał mu w drugie ucho Korowiow. – Gdzie świadkowie, pytam? Co też pan...
I w tym momencie stał się, jak później twierdził prezes, cud – paczka sama wśliznęła mu się do teczki. A następnie Bosy z poczuciem dziwnej słabości, jak po ciężkiej chorobie, znalazł się na schodach. Wicher myśli szalał w jego głowie. Była tam i willa w Nicei, i tresowany kot, i myśl o tym, że świadków istotnie nie było oraz że Pelagia Antonowna ucieszy się z biletów. Myśli te, aczkolwiek bez żadnego związku ze sobą, były na ogół przyjemne. Niemniej jednak jakiś cierń w najgłębszych czeluściach prezesowej duszy uwierał Bosego. Był to cierń niepokoju. Poza tym, tu, na schodach, nagle poczuł się tak, jakby dostał obuchem w łeb: “A w jaki sposób tłumacz dostał się do gabinetu, skoro na drzwiach znajdowała się nienaruszona pieczęć? I jak to się stało, że on, Nikanor Bosy, nie zapytał o to?” Przez jakiś czas prezes jak baran wpatrywał się w stopnie schodów, ale w końcu postanowił machnąć na to wszystko ręką i nie zamęczać się rozważaniami na zbyt skomplikowane tematy.
Skoro tylko prezes opuścił mieszkanie, z sypialni dobiegł niski głos:
– Nie spodobał mi się ten prezes. To szubrawiec i krętacz. Czy nie można zrobić tak, żeby on tu się więcej nie pojawiał?
– Wystarczy, że wydasz polecenie, messer – odezwał się Korowiow, a głos jego nie był już skrzekliwy, ale dźwięczny i bardzo czysty.
I momentalnie przeklęty tłumacz znalazł się w przedpokoju, nakręcił numer i powiedział do słuchawki głosem nie wiedzieć czemu nad wyraz płaczliwym: