Księgowy Łastoczkin miał przed sobą dwa nie cierpiące zwłoki zadania. Po pierwsze – pojechać do Komisji Nadzoru Widowisk i Rozrywek Lżejszego Gatunku i złożyć raport o wczorajszych zajściach, a po drugie – wpaść do wydziału finansowo–widowiskowego, żeby wpłacić wczorajsze wpływy z kasy – dwadzieścia jeden tysięcy siedemset jedenaście rubli.
Pedantyczny i obowiązkowy Wasilij Stiepanowicz opakował pieniądze w gazetę, przewiązał paczkę szpagatem, włożył ją do teczki i, świetnie znając instrukcję, poszedł oczywiście nie do autobusu ani nie do tramwaju, tylko na postój taksówek.
Skoro tylko kierowcy trzech taksówek zobaczyli zmierzającego w kierunku postoju pasażera z wypchaną teczką, natychmiast pustymi taksówkami odjechali mu sprzed nosa, nie wiedzieć czemu oglądając się przy tym z wściekłością.
Zdumiony tym księgowy przez dłuższą chwilę stal w osłupieniu, nie mogąc dociec, co też by to miało znaczyć.
Po trzech minutach podjechała pusta taksówka, kierowca skrzywił się na widok pasażera.
– Wolny? – zapytał Łastoczkin odkaszlnąwszy ze zdumieniem.
– Pokaż pan pieniądze – nie patrząc na pasażera ze złością odpowiedział kierowca.
Coraz bardziej oszołomiony księgowy ścisnął pod pachą drogocenną teczkę, wyciągnął z portfela czerwońca i pokazał go szoferowi.
– Nie pojadę! – krótko oświadczył kierowca.
– Przepraszam bardzo... – zaczął księgowy, ale kierowca przerwał mu:
– Trójek pan nie ma?
Zupełnie już zbity z tropu księgowy wyjął z portfela dwa trzyrublowe banknoty i pokazał je kierowcy.
– Wsiadaj pan! – krzyknął taksówkarz i tak trzepnął w chorągiewkę taksometru, że o mało jej nie złamał. – Jedziemy.
– Zabrakło panu drobnych? – nieśmiało zapytał księgowy.
– Drobnych pełna kieszeń! – zaryczał szofer i w lusterku ukazały się jego przekrwione oczy. – Już trzeci raz dziś mi się to zdarza. Innym też się zdarzało. Daje taki sukinsyn czerwońca, ja mu cztery pięćdziesiąt reszty. Wysiada, łobuz. Za pięć minut patrzę – zamiast czerwońca etykieta z butelki mineralnej! – W tym miejscu kierowca wypowiedział kilka nie nadających się do druku uwag. – Drugi jechał na Zubowski. Czerwoniec. Daję trzy ruble reszty. Wysiadł. Sięgam do portmonetki, a tam – pszczoła. W palec mnie rąbnęła! Ach, ty!... – Szofer znów wmontował nie nadające się do druku wyrazy. – A czerwońca nie ma. Wczoraj w tym Varietes (nie do druku) jakiś cholerny magik odstawił numer z czerwońcami (słowa nie do druku)...
Księgowy oniemiał, nastroszył się, zrobił taką minę jakby nawet samą nazwę “Varietes” słyszał po raz pierwszy w życiu, i pomyślał sobie: “Patrzcie, patrzcie...”
Przyjechawszy, gdzie należy, i szczęśliwie zapłaciwszy za kurs, księgowy wszedł do budynku, ruszył korytarzem w stronę gabinetu kierownika i już po drodze zorientował się, że przychodzi nie w porę. W kancelarii komisji widowisk panowało zamieszanie. Przebiegła koło księgowego gończym z wybałuszonymi oczyma, w chusteczce zsuniętej na tył głowy.
– Nie ma, nie ma, nie ma! Nie ma, kochani! – krzyczała nie wiadomo do kogo. – Marynarka jest i spodnie są, ale w marynarce nic nie ma!
Zniknęła w jakichś drzwiach, zza których zaraz dobiegły brzęki tłuczonych naczyń. Z sekretariatu wybiegł znajomy buchaltera, kierownik pierwszego wydziału komisji, ale był w takim stanie, że nie poznał księgowego, i zaraz znikł gdzieś bez śladu.
Wstrząśnięty tym wszystkim Łastoczkin wszedł do sekretariatu, przez który wchodziło się do gabinetu przewodniczącego komisji, i tu popadł w ostateczne przerażenie.
Zza zamkniętych drzwi gabinetu dobiegał gromki głos, niewątpliwie należący do Prochora Piotrowicza, przewodniczącego. “Ruga kogoś czy co?” – pomyślał stropiony buchalter, obejrzał się i zobaczył taki obrazek – w skórzanym fotelu, odrzuciwszy głowę na oparcie, szlochając niepowstrzymanie leżała z mokrą chusteczką w dłoni, wyciągnąwszy nogi prawie na środek pokoju, sekretarka osobista przewodniczącego, piękna Anna Ryszardowna.
Anna Ryszardowna całą brodę miała umazaną a po jej brzoskwiniowych policzkach spływały z rzęs czarne strugi rozwodnionego tuszu. Widząc, że ktoś wszedł, Anna Ryszardowna zerwała się, rzuciła się do księgowego, chwyciła go za klapy i zaczęła nim potrząsać wołając jednocześnie:
– Chwała Bogu, znalazł się przynajmniej jeden odważny! Wszyscy pouciekali, wszyscy zdradzili! Chodźmy, chodźmy do niego, ja już nie wiem, co robić! – I, nadal szlochając, pociągnęła księgowego do gabinetu.
Wszedłszy tam Wasilij Stiepanowicz przede wszystkim upuścił teczkę, a wszystkie myśli w jego głowie stanęły dęba. Trzeba przyznać, że powody były dostateczne.