Ale nagle jakoś tak odruchowo zaśpiewali drugą zwrotkę. Zaczął Kosarczuk, który w gruncie rzeczy nie miał może absolutnego słuchu, ale dysponował dość miłym wysokim tenorem. Prześpiewali. Dyrygenta jak nie ma, tak nie ma! Rozeszli się do swoich zajęć, ale nikt nie zdążył nawet usiąść, kiedy – mimo woli – zaśpiewali znowu. Próbowali przestać – guzik! Ze trzy minuty posiedzą cicho i znowu zaczynają! Posiedzą cicho – i znów. Połapali się wreszcie, że nieszczęście. Kierownik ze wstydu zamknął się w swoim gabinecie!
W tym momencie opowieść dziewoi została przerwana – Waleriana nic nie pomogła.
W kwadrans później za sztachety na Wagańkowskim wjechały trzy ciężarówki. Załadował się na nie cały personel oddziału z kierownikiem na czele.
Skoro tylko pierwsza ciężarówka podskoczywszy w bramie wjechała w zaułek, stojący w skrzyni wozu i trzymający się wzajem za ramiona pracownicy otworzyli usta i w całym zaułku rozległa się popularna pieśń. Podjęła ją druga ciężarówka, za nią trzecia. Z tą pieśnią odjechali. Spieszący do swoich spraw przechodnie tylko pobieżnie rzucali okiem na ciężarówki i bynajmniej się nie dziwili, sądzili bowiem, że to wycieczka wyjeżdża za miasto. A oni rzeczywiście jechali za miasto, tyle że nie na wycieczkę, ale do kliniki profesora Strawińskiego.
W pół godziny później księgowy, który zupełnie stracił głowę, dotarł w końcu do wydziału finansowego z nadzieja, że pozbędzie się wreszcie państwowych pieniędzy. Nauczony doświadczeniem przede wszystkim zajrzał ostrożnie do długiej sali, w której za matowymi szybami ze złoconymi napisami siedzieli urzędnicy. Nie zauważył żadnych oznak paniki ani skandalu. Panował spokój, jak przystało na szanujący się urząd.
Łastoczkin wsunął głowę w okienko, nad którym widniał napis “Przyjmowanie wpłat”, przywitał jakiegoś nie znanego sobie urzędnika i uprzejmie poprosił o blankiet wpłaty.
– Po co to panu? – zapytał urzędnik w okienku.
Buchalter zdumiał się.
– Chcę wpłacić pieniądze. Jestem z Varietes.
– Chwileczkę – odparł urzędnik i błyskawicznie zastawił siatką otwór w szybie.
“Dziwne!”... – pomyślał księgowy. Miał powody do zdziwienia. Coś takiego spotykało go po raz pierwszy w życiu. Każdy wie, jak trudno jest podjąć pieniądze, wtedy zawsze mogą się wyłonić jakieś trudności. Ale księgowemu w jego trzydziestoletniej praktyce ani razu nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś, wszystko jedno czy to osoba prywatna, czy prawna, stwarzał kłopoty, kiedy mu się daje pieniądze.
Ale siateczka odsunęła się wreszcie i buchalter znowu przywarł do okienka.
– Dużo pan tego ma? – zapytał urzędnik.
– Dwadzieścia jeden tysięcy siedemset jedenaście rubli.
– Ho–ho! – Nie wiedzieć czemu ironicznie odparł urzędnik i podał księgowemu zielony arkusik.
Buchalter wprawnie wypełnił dobrze sobie znany blankiet i zaczął rozwiązywać sznurek na paczce.
Kiedy rozpakował swój bagaż, pociemniało mu w oczach, zaskowyczał boleśnie.
Zawirowały mu przed oczyma zagraniczne banknoty – były tam paczki kanadyjskich dolarów, angielskich funtów szterlingów, holenderskich guldenów, łotewskich łatów, koron estońskich...
– To jeden z tych sztukmistrzów z Varietes! – rozległ się nad oniemiałym księgowym groźny glos. I Wasilij Stiepanowicz natychmiast został aresztowany.
18. Pechowi goście
Kiedy pedantyczny buchalter mknął taksówką, aby u celu swej podróży zobaczyć urzędujący garnitur, z wagonu numer dziewięć pierwszej klasy (z miejscówkami) kijowskiego pociągu, który właśnie przyjechał do Moskwy, wysiadł wraz z innymi dostojnie wyglądający pasażer z fibrową walizeczką w ręku. Pasażerem tym był wujek nieboszczyka Berlioza we własnej osobie, Maksymilian Andriejewicz Popławski, ekonomista–planista, mieszkający w Kijowie, na byłej ulicy Instytuckiej. Przyczyną przyjazdu Popławskiego do Moskwy była otrzymana przezeń przedwczoraj wieczorem depesza następującej treści:
“przed chwilą na patriarszych przejechał mnie tramwaj pogrzeb piątek godzina trzecia przyjeżdżaj berlioz”.
Popławski był uważany – i słusznie – za jednego z najmądrzejszych ludzi w Kijowie. Ale nawet najmądrzejszy człowiek otrzymawszy tego rodzaju depeszę znalazłby się w kropce. Skoro ktoś telegrafuje, że został przejechany, to chyba jasne, że nie został przejechany na śmierć. Ale w takim razie, dlaczego mowa o pogrzebie? Może jest w tak ciężkim stanie, że przewiduje nieuniknioną śmierć? To oczywiście jest możliwe, ale nawet wtedy co najmniej dziwne jest to dokładne oznaczenie terminu – skąd Berlioz może wiedzieć, że pochowają go akurat w piątek i to akurat o trzeciej? Zdumiewająca depesza!
Jednakże mądrzy ludzie w tym właśnie celu mają rozum, żeby się nim posługiwać w podobnie skomplikowanych przypadkach. Wszystko jest proste. Skutkiem niedopatrzenia treść depeszy została zniekształcona. Słowo “mnie” niewątpliwie trafiło do niej z innego telegramu zamiast słowa “Berlioza”, a to z kolei zamieniono na “Berlioz” i przesunięto na koniec depeszy. Z taką poprawką sens depeszy stawał się jasny, chociaż naturalnie tragiczny.