Kot momentalnie zerwał się z krzesła i wszyscy zobaczyli, że siedział na grubym pliku maszynopisów. Egzemplarz, który leżał na wierzchu, kocur z ukłonem podał Wolandowi. Małgorzata zadrżała, była znów zdenerwowana do łez, krzyknęła:
— To twój rękopis!
Woland wziął do ręki podany mu egzemplarz, odwrócił go, odłożył i w milczeniu, bez uśmiechu, zapatrzył się na mistrza. Ale mistrz, nie wiadomo dlaczego, posmutniał, zaczął się niepokoić, wstał z krzesła, załamał ręce i zwracając się do dalekiego księżyca zaczął mamrotać dygocąc:
— I w nocy, i przy księżycu nie zaznam spokoju!… Czemuż, nie pozostawiono mnie w spokoju? O, bogowie, o, bogowie moi!…
Małgorzata wczepiła się w szpitalny szlafrok, przytuliła się do mistrza i także zaczęła mamrotać, smutna, zalana łzami:
— Boże, dlaczego nie pomaga ci lekarstwo?
— To nic, to nic, to nic — szeptał Korowiow uwijając się wokół mistrza — to nic, to nic… Jeszcze kieliszeczek, a ja też dla towarzystwa…
I kieliszeczek zagrał, rozbłysnął w świetle księżyca i kieliszeczek ten pomógł. Posadzono mistrza z powrotem na krześle, twarz chorego uspokoiła się.
— No, Małgorzato — znowu włączył się do rozmowy Woland — niech więc pani powie, czego pani pragnie?
Oczy Małgorzaty rozbłysły, błagalnie zwróciła się do Wolanda:
— Pozwólcie mi szepnąć mu parę słów.
Woland skinął głową, a Małgorzata przypadła mistrzowi do ucha i coś szeptała. Usłyszano odpowiedź mistrza:
— Nie, za późno. Niczego już nie chcę od życia, prócz tego jednego — chcę widzieć ciebie. Ale radzę ci jeszcze raz — opuść mnie, ze mną zginiesz.
— Nie, nie zostawię cię — odparła Małgorzata i zwróciła się do Wolanda. — Proszę, żebyśmy znów się znaleźli w suterenie przy zaułku Arbackim, żeby znowu paliła się lampa i żeby wszystko było jak dawniej.
Tu mistrz się zaśmiał i ujmując od dawna już potarganą głowę Małgorzaty powiedział:
— Ach, messer, niech pan nie słucha tej biednej kobiety! W owej suterenie już od dawna mieszka kto inny, a w ogóle to się nie zdarza, żeby cokolwiek znowu było tak, jak już było. — Przytknął policzek do głowy swej ukochanej, objął Małgorzatę i zaczął mruczeć: — Biedna… biedna…
— Nie zdarza się, powiada pan? — powiedział Woland — To prawda. Ale my jednak spróbujemy. — I zawołał: — Asasello!
I zaraz zwalił się z sufitu na podłogę ogłupiały, bliski obłędu obywatel w samej bieliźnie, ale nie wiedzieć czemu z walizka w dłoni i w kaszkiecie. Trząsł się i kucał ze strachu.
— Mogarycz? — zapytał Asasello tego, który spadł im z nieba.
— Alojzy Mogarycz — drżąc odpowiedział mu tamten.
— To ty po przeczytaniu artykułu Łatuńskiego o powieści tego człowieka napisałeś na niego donos? — zapytał Asasello.
Świeżo przybyły obywatel zsiniał i zalał się łzami skruchy.
— Chciałeś zająć jego mieszkanie? — Najserdeczniej, jak umiał, powiedział przez nos Asasello.
— Wstawiłem wannę… — szczękając zębami darł się Mogarycz i z przerażenia zaczął bredzić od rzeczy: — Samo pobielenie… sam ton…
— To bardzo dobrze, że wstawiłeś wannę — powiedział z aprobatą Asasello — on powinien zażywać kąpieli. — I wrzasnął: — Won!
Mogarycza przekręciło do góry nogami i wyniosło z sypialni Wolanda przez otwarte okno.
Mistrz wytrzeszczył oczy, szeptał:
— To jest chyba jeszcze lepsze od tego, o czym opowiadał Iwan! — Rozglądał się, głęboko wstrząśnięty, wreszcie zwrócił się do kota: — Przepraszam, czy to ty… Czy to pan… — zająknął się nie wiedząc, jak powinien się zwracać do kocura. — Czy to pan jest tym kotem, który wsiadał do tramwaju?
— Ja — przytaknął kot, który czuł się pochlebiony, i dodał: — Miło mi usłyszeć, że się pan tak uprzejmie zwraca do kota. Nie wiadomo dlaczego, wszyscy mówią do kotów “ty”, choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu.
— Wydaje mi się, że niezupełnie jest pan kotem — niepewnie odparł na to mistrz. — Tak czy owak zaczną mnie szukać w szpitalu — nieśmiało dodał zwracając się do Wolanda.
— Dlaczego mieliby szukać! — uspokoił go Korowiow i w rękach Korowiowa znalazły się jakieś papiery, jakieś księgi: — Pańska historia choroby?
— Tak…
Korowiow cisnął historię choroby do kominka.
— A to jest księga meldunkowa pańskiego przedsiębiorcy budowlanego?
— Ta — ak…
— Zobaczymy, kto tu jest zameldowany? Alojzy Mogarycz? — Korowiow dmuchnął na stronicę księgi meldunkowej. — Raz — dwa i już go nie ma i nigdy, proszę zwrócić na to uwagę, nigdy nie było. A gdyby się ten pański przedsiębiorca zdziwił, to niech mu pan powie, że mu się ten Alojzy przyśnił. Mogarycz? Co znowu za Mogarycz? Żaden Mogarycz nigdy nie istniał! — I zasznurowana księga ulotniła się z rak Korowiowa. — I księga jest już w biurku przedsiębiorcy budowlanego. A oto pani skarb, Małgorzato Nikołajewna. — I Korowiow wręczył Małgorzacie wielki brulion z nadpalonymi brzegami, zasuszoną różę, zdjęcie i książeczkę oszczędnościową, tę ostatnią ze szczególną troskliwością. — Dziesięć tysięcy, które była pani uprzejma wpłacić, Małgorzato Nikołajewna. Cudzego nam nie trzeba.