— Skabiczewski — zapiszczał Behemot, nie wiadomo dlaczego wskazując na swój prymus. Zofia Pawlowna zapisała również i to nazwisko, po czym podsunęła księgę gościom, aby złożyli w niej swe podpisy. Korowiow naprzeciw nazwiska “Panajew” napisał “Skabiczewski”, a Behemot naprzeciw “Skabiczewskiego” napisał “Panajew”.
Archibald Archibaldowicz wprawił Zofię Pawłowną w kompletne osłupienie — z uwodzicielskim uśmiechem poprowadził gości do najlepszego stolika na przeciwległym końcu werandy, w miejsce najbardziej zacienione, do stolika, przy którym w szparze zieleni wesoło iskrzyło się słońce. Zofia Pawłowna natomiast mrugając ze zdumienia długo studiowała dziwne podpisy, które niespodziewani goście złożyli w jej księdze.
W nie mniejsze zdumienie niż Zofię Pawłowne Archibald Archibaldowicz wprawił kelnerów. Osobiście bowiem odsunął krzesło stolika zapraszając Korowiowa, żeby usiadł, do jednego mrugnął, do drugiego coś szepnął i dwaj kelnerzy zakrzątnęli się koło nowych gości, jeden zaś z tych gości postawił swój prymus na podłodze obok porudziałego buta.
Błyskawicznie znikła ze stolika stara poplamiona czymś żółtym serweta, wzleciała w powietrze z chrzęstem krochmalu inna, biała, jak turban beduina, czysta, a pirat już naszeptywał cicho i z uczuciem w samo ucho Korowiowa:
— Co panowie raczą zamówić? Mamy nadzwyczajnego jesiotra… wydarłem go zjazdowi architektów…
— Niech nam pan… e… da w ogóle zakąski… e… — dobrodusznie zamruczał Korowiow rozwalając się na krześle.
— Rozumiem — znacząco przymykając oczy odpowiedział Archibald Archibaldowicz.
Kiedy kelnerzy zobaczyli, jak traktuje nader wątpliwych gości kierownik restauracji, opuściły ich wszelkie podejrzenia i poważnie wzięli się do roboty. Jeden już podawał zapałkę Behemotowi, który wsadził właśnie do ust wyciągnięty z kieszeni niedopałek, drugi podbiegł podzwaniając zielonym szkłem i już ustawiał przy nakryciach kieliszki, kieliszeczki i literatki o cieniutkich ściankach, te, z których tak znakomicie pija się narzan pod markiza… nie, wybiegając naprzód powiemy raczej — pijało się narzan pod markizą niezapomnianej werandy w Gribojedowie.
— Mogę polecić pierś jarząbka — melodyjnie pomrukiwał Archibald Archibaldowicz. Gość w pękniętych binoklach całkowicie zaaprobował propozycję dowódcy brygu i spoglądał na niego przychylnie przez bezużyteczne szkiełko.
Spożywający obiad przy sąsiednim stoliku prozaik Pietrakow — Suchowiej wraz z małżonką, która właśnie kończyła wieprzową escalope, z właściwą wszystkim pisarzom spostrzegawczością zauważył starania Archibalda Archibaldowicza i bardzo, ale to bardzo się zdziwił. A jego żona, dama nad wyraz czcigodna, nawet zrobiła się zazdrosna o pirata i nawet zadzwoniła łyżeczką — cóż to ma znaczyć? Jak długo jeszcze mamy czekać? Kiedyż wreszcie podadzą te lody? Co to za porządki?
Flibustier posłał Pietrakowej uwodzicielski uśmiech i kelnera, sam wszakże nie opuścił swych drogich gości. Ach, jakże mądry był Archibald Archibaldowicz! A jaki spostrzegawczy! Chyba nawet nie mniej niż sami pisarze! Słyszał i o seansie w Varietes, i o wielu innych wydarzeniach ostatnich dni, i nie puścił mimo uszu słowa “kraciasty” ani słowa “kot”. Od razu się domyślił, kim są jego goście. A skoro się domyślił, to oczywiście wolał im się nie narażać. A ta Zofia Pawłowna — dobra sobie! Trzeba umieć coś takiego wymyślić — bronić tej dwójce wstępu na werandę! Ale właściwie czego można od niej wymagać!…
Wyniośle grzebiąc łyżeczką w topniejących lodach śmietankowych Pietrakowa z niezadowoleniem obserwowała, jak stolik przed tymi dwoma przebranymi za strachy na wróble niby na skinienie czarnoksiężnika obrasta smakowitościami. Wymyte, skrzące się kroplami wody liście sałaty już wystawały z salaterki ze świeżutkim kawiorem, jeszcze chwila i na specjalnie przystawionym, oddzielnym stoliku pojawiło sit; zapotniałe srebrne wiaderko…
Dopiero przekonawszy się, że wszystko zostało wykonane jak należy, dopiero wówczas, kiedy w dłoniach kelnerów nadleciała przykryta patelnia, na której coś powarkiwało, Archibald Archibaldowicz pozwolił sobie opuścić dwóch zagadkowych gości, i to też dopiero wtedy, kiedy im szepnął:
— Proszę mi wybaczyć! Ja na minutkę! Osobiście przypilnuję jarząbków!
Oddalił się od stolika i zniknął na zapleczu. Jeżeli jakikolwiek obserwator mógłby prześledzić dalsze poczynania pirata, poczynania te niewątpliwie wydałyby mu się nieco zagadkowe.
Szef nie udał się bynajmniej do kuchni, aby dopilnować jarząbków — udał się do restauracyjnej spiżarni. Otworzył ją własnym kluczem, zamknął się w niej od wewnątrz, ostrożnie, żeby nie zabrudzić mankietów, wyjął ze skrzyni z lodem dwa potężne wędzone jesiotry, zawinął je w gazety, pedantycznie przewiązał sznurkiem i odłożył na bok. Następnie w sąsiednim pokoju sprawdził, czy znajduje się na swoim miejscu jego kapelusz oraz letni płaszcz na jedwabnej podszewce i dopiero wtedy skierował się do kuchni, gdzie kucharz starannie przygotowywał obiecane gościom jarząbki.