Krem łatwo się rozsmarowywał i natychmiast się ulatniał, tak przynajmniej wydawało się Małgorzacie. Posmarowawszy się po kilkakroć, spojrzała w lustro i upuściła puzderko prosto na szkiełko zegarka, które promieniście pękło. Zasłoniła oczy dłonią, potem spojrzała raz jeszcze i roześmiała się niepohamowanie.
Brwi wyszczypane w sznureczki zagęściły się i równymi czarnymi łukami legły nad pozieleniałymi oczyma. Delikatna pionowa zmarszczka u nasady nosa, która pojawiła się wtedy, w październiku, kiedy mistrz zaginął, zniknęła bez śladu. Zniknęły także żółtawe cienie na skroniach i ledwie zauważalne kurze łapki przy zewnętrznych kącikach oczu. Skóra na policzkach równomiernie poróżowiała, czoło stało się białe i jasne, a trwała ondulacja również zniknęła bez śladu.
Na trzydziestoletnią Małgorzatę patrzyła z lustra kędzierzawa kruczowłosa dwudziestoletnia dziewczyna.
Naśmiawszy się do woli Małgorzata jednym susem wyskoczyła ze szlafroka, zaczerpnęła więcej tłustego pienistego kremu i zaczęła mocno wcierać go sobie w skórę. Ciało jej natychmiast poróżowiało, rozgrzało się. Potem w jednej chwili, jak gdyby ktoś wyciągnął igłę z mózgu, znikł ból w skroni, doskwierający cały wieczór po spotkaniu w ogrodzie Aleksandrowskim, w mięśnie rąk i nóg wstąpiła siła, a potem ciało Małgorzaty stało się nieważkie.
Podskoczyła i zawisła w powietrzu nieco ponad dywanem, potem coś ją powolutku zaczęło ściągać na ziemie, opadła.
— To mi krem! To mi krem! — zawołała rzucając się na fotel.
Krem zmienił ją nie tylko zewnętrznie. Teraz w Małgorzacie, w każdej cząstce jej ciała, kipiała radość, którą odczuwała tak, jak gdyby w całym jej ciele kipiały maleńkie pęcherzyki. Małgorzata poczuła się wolna, wyzwolona ze wszystkiego. Poza tym było teraz zupełnie jasne, że stało się to, o czym już z rana powiedziało jej przeczucie, że opuszcza willę i porzuca swoje dotychczasowe życie na zawsze. Ale oto od tego dotychczasowego życia oddzieliła się myśl o tym, że zanim rozpocznie się to nowe, niezwykłe, to, co pociąga ją ku górze, w powietrze, ma do spełnienia jeszcze jeden, ostatni obowiązek. I tak jak stała, naga, co chwila wzbijając się w powietrze pobiegła z sypialni do gabinetu męża, zapaliła tam światło, podbiegła do biurka. Na wyrwanej z notesu kartce napisała ołówkiem szybko, bez skreśleń, dużymi literami:
“Przebacz mi i zapomnij o mnie jak najszybciej. Opuszczam cię na zawsze. Nie szukaj mnie, to się na nic nie zda. Na skutek klęsk i nieszczęść, które na mnie spadły, zostałam wiedźmą. Czas na mnie. Żegnaj.”
Małgorzata poczuła ogromną ulgę, przeleciała do sypialni, a zaraz za nią wbiegła tam obładowana rzeczami Natasza. I wszystkie te rzeczy, drewniane ramiączko z suknią, koronkowe chusteczki, niebieskie jedwabne pantofelki na prawidłach i pasek, wszystko to natychmiast posypało się na podłogę, a Natasza plasnęła w wolne już teraz dłonie.
— Co, ładna jestem? — ochrypłym głosem głośno krzyknęła Małgorzata.
— Jakże to tak? — szeptała cofając się Natasza. — Jak pani to robi, Małgorzato Nikołajewna?
— To krem! Krem, krem! — odpowiedziała Małgorzata wskazując błyszczące złote pudełeczko i okręcając się przed lustrem.
Ogłupiała Natasza przez chwilę stojąc nieruchomo patrzyła na Małgorzatę, potem rzuciła się jej na szyję i całując ją wołała:
— Jak atłas! Aż jaśnieje! Czysty atłas! A brwi! Jakie brwi!
— Weź sobie wszystkie szmatki, perfumy i schowaj do swojego kuferka — wołała Małgorzata — tylko nie bierz kosztowności, bo cię posądzą o kradzież!
Natasza zgarnęła w tobół wszystko, co jej wpadło w ręce — sukienki, pantofle, pończochy i bieliznę — i wybiegła z sypialni.
Tymczasem gdzieś po przeciwnej stronie zaułka wyrwał się z otwartego okna i wyleciał w świat huraganowy, wirtuozerski walc, do uszu Małgorzaty dobiegł także warkot podjeżdżającego przed bramę samochodu.
— Zaraz zadzwoni Asasello — zawołała słuchając napływającego w zaułek walca. — Zadzwoni! A cudzoziemiec jest niegroźny, tak, teraz rozumiem, że jest niegroźny!
Samochód zawarczał odjeżdżając spod bramy. Stuknęła furtka i na płytach prowadzącej do willi alejki zatupotały kroki.
“To Mikołaj Iwanowicz, poznaję go po krokach — pomyślała Małgorzata — trzeba będzie zrobić na pożegnanie coś ciekawego i zabawnego”.
Małgorzata odciągnęła z okna zasłonę i usiadła bokiem na parapecie, objęła ramionami kolano. Światło księżyca polizało jej prawy bok. Uniosła głowę do księżyca i przybrała poetyczny i zamyślony wyraz twarzy. Jeszcze dwukrotnie obcasy uderzyły o płyty, potem kroki nagle ucichły. Małgorzata chwilę jeszcze podziwiała księżyc, westchnęła, bo tak wypadało, a potem odwróciła głowę i w ogrodzie rzeczywiście zobaczyła Mikołaja Iwanowicza, który mieszkał na parterze w tej samej willi. Księżyc oświetlał go wyraźnie. Mikołaj Iwanowicz siedział na ławce i wszystko wskazywało na to, że usiadł na niej zupełnie nieoczekiwanie. Binokle na jego nosie przekrzywiły się dziwacznie, teczkę ściskał w dłoniach.