"Pod mocnym aniołem" Jerzego Pilcha: opowieść o piciu, zakochaniu i otrzeźwieniu pisarza-alkoholika Jurusia. Totalnie autobiograficzna, czemu Pilch oczywiście ze wszystkich sił zaprzecza, ale czy ma jakieś wyjście?Początek tej książki jest inny niż jej koniec i więcej w tym życiowych przypadków niż sprawstwa kierowniczego. Kiedy Pilch zaczął pisać, miało to być opus magnum, a może nawet ultimum, bo powiedział nawet kiedyś, że napisze i umrze. Miała to być wreszcie "cała prawda o chlaniu" – oczywiście cała prawda w granicach Pilchowskiego bajeru. Taka wesoło-smutna opowieść o wiecznych powrotach Jurusia na oddział deliryków doktora Granady i o jego tamtejszych kompanach, o jego beznadziejnych romansach i o literaturze – czyli o tym wszystkim, do czego Pilch nas od lat przyzwyczaił i za co tak go cała Polska kocha…
Современная русская и зарубежная проза18+Jerzy Pilch
Pod mocnym aniołem
1. Żółta sukienka.
Zanim pojawili się w moim mieszkaniu mafiosi w towarzystwie śniadolicej poetki Alberty Lulaj, zanim wyrwali mnie z pijackiego snu i zanim jęli się domagać – wpierw obłudnymi prośbami, potem bezpardonowymi pogróżkami – bym ułatwił druk wierszy Alberty Lulaj na łamach “Tygodnika Powszechnego”, zanim nastąpiły burzliwe wydarzenia, o których pragnę opowiedzieć, była wigilia wydarzeń, był zaranek i był wieczór dnia poprzedzającego, i ja od zaranka do wieczora dnia poprzedzającego popijałem brzoskwiniówkę. Tak jest, piłem brzoskwiniówkę, zwierzęco tęskniłem za ostatnią, przedśmiertną miłością i po uszy tkwiłem w życiu rozpustnym.
Jeszcze przed południem nic się nie działo, panowała powściągliwość, a nawet umiarkowana asceza. Przed południem wylegiwałem się na kozetce, czytałem gazety i słuchałem płyty z nagraniami czeskiego saksofonisty tenorowego Feliksa Slovaćka. Koło południa wszakże z całego szeregu melodii wykonywanych przez Slovaćka do świadomości mojej jął docierać jeden tylko kawałek, była to kompozycja Karela Svobody pt. Where've you got your nest, little bird? Słuchałem i kombinowałem, jak to brzmi w czeskim oryginale: “Kde je tvoje hnizdo, ptaćatko?”, a może “Kde je tvoje hnizdo, ptaćku?” Nie byłem jednak w stanie rozstrzygnąć, które ze zdrobnień: słabsze – ptaćku, czy silniejsze – ptaćatko, brzmi lepiej i adekwatnie, toteż w poczuciu lingwistycznej bezradności (choć dalej w zachwycie) raz po raz wstawałem z kozetki, podchodziłem do adapteru i puszczałem wkoło ten poruszający mnie do głębi utwór.
Był piękny lipcowy dzień, z dwunastego piętra wyraźnie widziałem krawędzie otaczających miasto wzgórz, dalej równiny, pola, słupy trakcyjne, tory kolejowe, tocząca jasne wody rzeka ukojenia, góry na horyzoncie, Wisła jak biały kamyk na dnie iglastej doliny, gospoda “Piast” i pachnący jak pierwszy pokos ogród przy gospodzie, roje pszczół i motyli nad kuflami piwa. Posiwiały wilczur doktora Swobodziczki chłepcze swój deputat z blaszanego garnka – doktor od roku nie żyje, ale pies, wierny nawykowi, codziennie zachodzi do gospody, ci, co jeszcze żyją, napełniają jego garnek beczkowym Żywcem sprawiedliwie odlewanym z kufli.
Widziałem wszystko wyraźnie, jakbym tam był, i tu, gdzie byłem, też wszystko widziałem: okna w domach były otwarte, pojedyncze samochody o starożytnie opływowych kształtach sunęły ulicami, pod bankomatem stała kobieta w żółtej sukience na ramiączkach. z wysokości wydała mi się mądra i piękna. Nagle nabrałem pewności, że to ona jest ostatnią miłością mego życia. Była to pewność wszechogarniająca, nie tylko moja pijana część, ale i moja trzeźwa część, a także wszystkie niesprecyzowane, wszystkie niedocieczone pod względem trzeźwości części duszy mojej zdawały się mieć pewność. Natychmiast powinienem się błyskawicznie ubrać, skropić wodą kolońską i nie czekając na windę zbiec na dół i ruszyć jej tropem. Przez chwilę całkiem na serio wahałem się, czy tak nie postąpić, ale bankomat, bankomat przekreślał tę miłość. Gdybym istotnie zbiegł na dół i ruszył jej tropem, działałbym tak, jak zawsze działałem: szedłbym za nią sprężystym i nieubłaganym krokiem seryjnego mordercy, szedłbym za nią przebiegle i wytrwale, szedłbym tak długo, aż by mnie dostrzegła, aż by nabrała pełnej popłochu pewności, że ktoś nieustępliwie podąża jej śladem. Potem jeszcze przez chwilę, już przez nią widziany i zauważony, dalej z desperacją zdemaskowanego złoczyńcy kontynuowałbym uliczną pogoń, aż do chwili, gdy jej niepokój, lęk i zaciekawienie zaczęłyby się łączyć w wybuchową substancję… Wówczas – nie dopuszczając do eksplozji – przyspieszyłbym zdecydowanie i zrównawszy się z nią, skłoniłbym się szarmancko i rzekłbym samczo obniżonym głosem:
– Najmocniej panią przepraszam, najmocniej przepraszam, ale tak długo (tu mój samczo obniżony głos załamałby się, niby z nieśmiałości), ale tak długo, już tak długo idę pani śladem, że postanowiłem się do tego przyznać.
Wtedy ona niezawodnie wybuchnęłaby perlistym śmiechem, w którym sucza sytość łączyłaby się z ulgą, że ten, co ją ściga, nie jest okrutnym zboczeńcem, co ściga ją dla zaspokojenia żądzy, ale wytrawnym koneserem, co ściga ją dla piękna.
– z jakiegoż to powodu, ach, z jakiegoż to powodu tak pan za mną pędzi? – zapytałaby uśmiechając się uroczo, choć słychać by było jeszcze w jej głosie nerwowe echa.
– Doprawdy, doprawdy, czyż to tak trudno zrozumieć? – odparłbym ze swadą i z wielkim wigorem jąłbym do niej mówić, i gadanie moje byłoby jak obezwładniający siłą rytmu i metafor poemat miłosny, śpiewałbym dla niej pieśń przekonującą i już po paru zwrotkach w pełni przekonaną, gotową, uległą, śmiertelnie zakochaną, już moją, moją na zawsze, wiódłbym ją jasną ścieżką naszego wspólnego żywota.