— Łatwo wam dziś poszło. — Kenneth zatrzymał się przed żołnierzami, mierząc ich uważnym spojrzeniem. Do licha, większość była starsza od niego. — Wiecie dlaczego? Bo oni szli tutaj noc i dzień bez odpoczynku. Połowa od razu padła od strzał, a reszta była zbyt zmęczona, żeby się bronić, jak należy.
Przerwał, dając im chwilę na przetrawienie tych słów.
— To była dobra walka. Ale następna może być znacznie trudniejsza. Ciągle nie wiemy, gdzie ukryła się reszta klanu ani ilu ich będzie — nie bardzo wiedział, co zrobić z rękami, więc zatknął je za pas. — Teraz poczekamy na Bergha i czarownika. Dziesiętnik Velergorf znajdzie zajęcie dla kilku z was. Reszta zajmie się rozbiciem namiotów i rozpaleniem ognia. Po dwudziestu godzinach w norach należy nam się ciepłe żarcie.
Odpowiedział mu zgodny pomruk.
— Zanim to jednak nastąpi, musimy posprzątać. Zgodnie z rozkazami, po Shadoree ma nie zostać żaden ślad. To wredna robota, jednak nikt nas nie wyręczy.
Szereg zachował martwą ciszę.
— Ale na początek po pół kubka wódki na głowę — tym razem pomruk był radośniejszy. — A dla tych, co nie wstydzą się własnych znaków, po całym.
Kenneth wymownym gestem wskazał trzech żołnierzy, noszących szare, obszyte białą lamówką płaszcze z niebarwionej wełny.
— Rozejść się.
Porucznik odetchnął. Ciągle nie czuł się pewnie w takich sytuacjach, a co gorsza, miał wrażenie, że wszyscy doskonale o tym wiedzą.
— Panie poruczniku — Velergorf wyrósł przy nim jak spod ziemi. — Ja w sprawie pańskiego rozkazu.
— Pamiętam. Chodźmy na bok.
Odeszli kilkanaście kroków.
— I jak?
Przy Velergorfie Kenneth nie musiał udawać. Służyli razem od pięciu lat – najpierw w jednej dziesiątce, jako zwykli żołnierze, później on został dziesiętnikiem, a Velergorf jego prawą ręką. Po objęciu dowództwa nad nowo utworzoną Szóstą Kompanią Kenneth przydzielił mu własną dziesiątkę, mając pełne zaufanie do umiejętności i doświadczenia starego górala. A potem wziął go na stronę i poprosił, żeby mu patrzył na ręce i wytykał błędy.
— Dobrze. Krótko i do rzeczy — dziesiętnik mówił szeptem. — Niewiele jest rzeczy gorszych niż dowódca, co po skończonej robocie przez godzinę na zmianę się chełpi i strofuje ludzi. Ale niech pan nie dzieli ich na lepszych i gorszych z powodu płaszczy. Będą z tego kłopoty.
— To jak ich zmusić, żeby nosili znaki własnej kompanii?
Dziesiętnik podniósł garść śniegu i zaczął ścierać krew z ostrza topora.
— Potrzebują czasu — zaczął po chwili starszy żołnierz. — Ta tak zwana kompania to cztery dziesiątki zebrane z różnych oddziałów i uzupełnione rekrutami. Dziesiątka Andana przyszła z Czarnych Portek Berhoffitza, a kto o nich nie słyszał? Bergh – z Ósmej Kompanii Dwunastego Pułku, z Dzikich Psów. To też sławna nazwa. A chłopcy, których mi pan dał, to przecież Łobuzy z Gallen. Pierwsza Kompania, Czwarty Pułk. Wszystko słynne i zasłużone oddziały. Latami pracowały na swoją sławę. A tu, co? Przenoszą ich do Szóstego Pułku, który powstał ledwo rok temu, nie ma za sobą żadnej wielkiej kampanii ani zwycięstw i właściwie ciągle się formuje. Na dodatek trafiają do niego, bo pułk nie może sobie poradzić z jednym klanem zdziczałych górali. Oni po prostu czują się oszukani. Zabrano ich z własnych oddziałów i przydzielono do najmłodszego pułku w Straży. I to do jego najnowszej kompanii, dowodzonej przez jakiegoś nieznanego młodzika.
— Nie prosiłem się o stopień.
— Słyszałem. Nie dość, że młody, to jeszcze głupi…
Kenneth roześmiał się głośno. Kilku stojących najbliżej żołnierzy odwróciło ku nim głowy.
— Dobrze — Velergorf też się uśmiechnął. — Jeśli dowódca się śmieje, to znaczy, że wszystko idzie dobrze. Dobrze też, że jest pan ten, tego… nooo…
— Rudy?
— Tak, panie poruczniku. Wszyscy wiedzą, że góry lubią czerwonowłosych. Ten przesąd jest ciągle żywy stąd aż do wschodniego Jehyr.
— Powinienem więc podziękować mojemu ojcu, bo ożenił się z najbardziej rudą dziewczyną w okolicy, chociaż wszyscy mu to odradzali. Ale nie mówimy o mnie, tylko o moich ludziach, Varhenn. Na coś jeszcze powinienem zwrócić uwagę?
— Niech pan im po prostu da czas, panie poruczniku. — Dziesiętnik zatknął topór za pas i podrapał się po brodzie. — Tu chodzi też o, hm, jakość materiału. Gdy Berhoffitz, Wer-Yllen i inni dostali rozkaz, żeby podzielić się ludźmi z naszym pułkiem, wysłali najmniej wartościowych. I nie mam do nich o to żalu, sam bym tak zrobił. Nie żeby te chłopaki były całkiem do niczego, ale to ci najmniej doświadczeni, najbardziej krnąbrni, tacy, których ustawia się na szpicy, gdy spodziewasz się zasadzki. Część potraktowała przydział do Szóstego Pułku jak karę. Niezasłużoną karę.