— Emitery są zasilane z akumulatorów — wyjaśnił. — Te zaś specjalne akumulatory można naładować tylko u mnie w departamencie. Za trzy dni zdechną… Ale za miesiąc ma się rozpocząć inwazja… Zwykle udawało się nam zbijać łodzie podwodne z kursu i do wybrzeża docierały tylko pojedyncze sztuki. A teraz przygotowują ogromną flotyllę. Liczyłem na promieniowanie depresyjne, teraz trzeba będzie je po prostu topić. — Zamilkł na chwilę. — Mówisz, że jesteś w domu. Powiedzmy. Czym więc konkretnie zamierzasz się zająć?
Podjechali do departamentu. Ciężkie wrota były szczelnie zamknięte, w kamiennym ogrodzeniu czerniały strzelnice, których uprzednio nie było. Departament upodobnił się do twierdzy gotowej odeprzeć oblężenie. W pobliżu pawiloniku stało trzech mężczyzn i ruda broda Zefa płonęła wśród zieleni niczym egzotyczny kwiat.
— Nie wiem — powiedział Maksym. — Będę robił wszystko to, co mi polecą fachowcy. Jeżeli zajdzie potrzeba, zajmę się inflacją. Jeśli zajdzie konieczność, będę topił łodzie podwodne… Ale swoje naczelne zadanie znam dokładnie: dopóki żyję, nie dopuścić, aby ktokolwiek zbudował tu jeszcze jedno Centrum… Nawet w najlepszych zamiarach.
Wędrowiec milczał, brama była już zupełnie blisko. Zef przedarł się przez żywopłot i wyszedł na drogę. Z ramienia zwisał mu automat i z daleka było widać, że Zef jest wściekły, niczego nie rozumie i zaraz ze straszliwymi przekleństwami zażąda wyjaśnień, czemu go, massaraksz, oderwano od pracy, zawrócono głowę Wędrowcem i kazano jak smarkaczowi przez blisko dwie godziny sterczeć wśród kwiatów.