— Co pan teraz zamierza robić? — zapytał Wędrowiec.
— Chwileczkę… — poprosił Maksym. — Niech pan przynajmniej powie, kim pan jest?
— Jestem pracownikiem Bezpieczeństwa Galaktycznego — powiedział Wędrowiec z goryczą w głosie. — Siedzimy tu już od pięciu lat. Przygotowujemy ratunek dla tej nieszczęsnej planety. Przygotowujemy starannie, pieczołowicie, z uwzględnieniem wszystkich możliwych następstw. Wszystkich, rozumie pan? A pan kim jest? Kto panu dał prawo wtrącać się w nie swoje sprawy, mieszać nam szyki, wysadzać w powietrze, strzelać?… Kim pan jest, powtarzam?
— Nie wiedziałem… — powiedział Maksym zgaszonym głosem. — Skąd niby miałem wiedzieć?
— Tak, oczywiście, pan niczego nie wiedział. Ale wiedział pan przecież, iż samodzielna interwencja jest zakazana! Wszyscy członkowie GOZ-u to wiedzą… Powinien wiedzieć i pan. Na Ziemi matka szaleje z rozpaczy, jakieś pannice codziennie dzwonią… Co pan zamierzał robić dalej?
— Zastrzelić pana.
— Cooo?
Samochód zarzucił.
— Tak — powiedział pokornie Maksym. — A co mi innego pozostało? Powiedziano mi, że pan jest tu największym złoczyńcą i… — Umilkł zmieszany.
Wędrowiec zerknął na niego z ukosa swym zielonym okiem.
— I w to nietrudno było uwierzyć, tak?
— Tak — odparł Maksym.
— No dobrze. A co dalej?
— Dalej powinna zacząć się rewolucja.
— A to niby dlaczego?
— Przecież Centrum zostało zniszczone, promieniowania już nie ma.
— No i co z tego?
— Teraz oni od razu zrozumieją, że są uciskani, że mają okropne życie i powstaną…
— Kiedy powstaną? — spytał Wędrowiec smutnym głosem. — Kto powstanie? Płomienni Chorążowie żyją i cieszą się doskonałym zdrowiem. Legion jest nie tknięty, armia zmobilizowana, w kraju panuje stan wojenny… Na co pan liczył?
Maksym przygryzł wargi. Można oczywiście wyłożyć temu zasępionemu potworowi swoje plany, perspektywy i tak dalej, ale co to da? Przecież nic nie jest gotowe, przecież wszystko wyszło nie tak, jak trzeba…
— Liczyć będą oni sami. — Wskazał przez ramię na Dzika. — Niech na przykład ten człowiek zajmie się tym. Moim obowiązkiem było dać im tę możliwość.
— Pańskim obowiązkiem… — wymamrotał Wędrowiec. — Pańskim obowiązkiem było siedzieć gdzieś w kąciku i czekać, aż pana dopadnę.
— Pewnie ma pan rację — powiedział Maksym. — Następnym razem wezmę to pod uwagę…
— Dziś pan odleci na Ziemię — powiedział twardo Wędrowiec.
— Ani mi się śni! — zaoponował Maksym.
— Dziś pan wróci na Ziemię! — powtórzył Wędrowiec podniesionym głosem. - — Mam dość kłopotów i bez pana. Proszę zabrać swoją Radę i zmykać.
— Rada jest u pana? — zapytał szybko Maksym.
— Tak. Od dawna. Żywa i zdrowa, proszę się nie martwić.
Samochód wjechał do miasta. Na głównej ulicy huczał, dymił i mrowił się gigantyczny zator. Wędrowiec skręcił w boczną uliczkę i pojechał przez dzielnicę slumsów. Tam wszystko było martwe. Na rogach sterczeli jak słupy funkcjonariusze żandarmerii polowej z rękami założonymi do tyłu i w hełmach na głowach… Tak, tu zareagowano bardzo szybko! Ogólny alarm i wszyscy znaleźli się na swoich miejscach. Zaraz po tym, jak tylko ocknęli się z depresji. Może nie należało od razu wysadzać? Może trzeba było działać zgodnie z planem prokuratora? Nie, massaraksz, nie! Niech wszystko idzie swoim trybem. Niech on na mnie niepotrzebnie nie krzyczy. Niech oni sami zorientują się w sytuacji, a zorientują się na pewno, jak tylko rozjaśni się im w głowach. Wędrowiec znów wyjechał na magistralę. Dzik delikatnie poklepał go po ramieniu lufą pistoletu.
— Proszę mnie z łaski swojej wysadzić. O tutaj. Tam stoi grupka ludzi…
Obok kiosku z gazetami stała piątka mężczyzn z rękami głęboko wbitymi w kieszenie płaszczy. Poza nimi na chodnikach nikogo nie było, najwidoczniej nawała promieniowania depresyjnego wystraszyła ludzi, którzy pochowali się w mieszkaniach.
— A co pan zamierza robić? — zapytał Wędrowiec zwalniając.
— Odetchnąć świeżym powietrzem — odparł Dzik. — Dziś mamy wyjątkowo piękną pogodę.
— To jest nasz człowiek — powiedział Maksym. (Wędrowiec okropnie wyszczerzył zęby.) — Przy nim można mówić wszystko.
Samochód zatrzymał się przy krawężniku. Ludzie w płaszczach ostrożnie cofnęli się za kiosk i stamtąd czujnie ich obserwowali.
— Nasz… — powtórzył Dzik. — To znaczy czyj?
Maksym nie wiedząc co odpowiedzieć popatrzył na Wędrowca. Wędrowiec ani myślał mu pomagać.
— Zresztą dobrze — powiedział Dzik. — Panu wierzę. Teraz zajmiemy się sztabem. Uważam, że trzeba zacząć od sztabu. Wie pan, o czym mówię. Tam są ludzie, których trzeba zlikwidować, zanim przejmą kontrolę nad ruchem.
— Dobra myśl — burknął nagle Wędrowiec. — A propos, zdaje się, że pana poznałem. Tik Fesku, pseudo Dzik. Mam rację?
— Całkowitą — powiedział uprzejmie Dzik. Potem zwrócił się do Maksyma: — A pan zajmie się Chorążymi. To trudne zadanie, ale akurat dla pana. Gdzie pana szukać?
— Niech pan poczeka — powiedział Maksym. — O mało nie zapomniałem. Za kilka godzin cały kraj zwali się z nóg z głodu promienistego. Wszyscy będą całkowicie bezradni…
— Wszyscy? — zapytał Dzik z powątpiewaniem.