Читаем Quo vadis? полностью

Biegł już jednak jak pijany, taczając się od jednej strony ulicy do drugiej. A wtem zmieniło się coś w potwornym ognisku ogarniającym olbrzymie miasto. Wszystko, co dotychczas jeszcze się tylko tliło, wybuchnęło widocznie jednym morzem płomieni, albowiem wiatr przestał przynosić dymy, te zaś, które się nagromadziły w zaułkach, zwiał szalony pęd rozpalonego powietrza. Pęd ów gnał teraz miliony skier, tak że Winicjusz biegł jakby w ognistej chmurze.

Natomiast mógł lepiej widzieć przed sobą i w chwili prawie gdy już miał padać, ujrzał koniec zaułka. Widok ten dodał mu znowu sił. Ominąwszy narożnik znalazł się w ulicy, która wiodła ku Via Portuensis i polu Kodetańskiemu. Skry przestały go gonić. Zrozumiał, że jeśli zdoła dobiec do Portowej drogi, to ocaleje, choćby mu nawet przyszło na niej zemdleć.

Na końcu ulicy dojrzał znów jakby chmurę, która przesłaniała wyjście. „Jeśli to są dymy pomyślał — to już nie przejdę.” Biegł resztą sił. Po drodze zrzucił z siebie tunikę, która zatlona od iskier, poczęła go palić jak koszula Nessusa, i leciał nagi, mając tylko na głowie i na ustach capitium Ligii. Dobiegłszy bliżej, rozpoznał, że to, co brał za dym, było kurzawą, z, której na domiar dochodziły głosy i krzyki ludzkie.

„Tłuszcza rabuje domy” — rzekł sobie.

Lecz biegł w kierunku głosów. Zawsze byli tam ludzie, którzy mogli mu dać pomoc. W tej nadziei, zanim jeszcze dobiegł, począł krzyczeć całą siłą głosu o ratunek. Lecz było to jego ostatnie wysilenie: w oczach poczerwieniało mu jeszcze bardziej, w płucach zbrakło oddechu, w kościach siły, i padł.

Dosłyszano go jednak, a raczej spostrzeżono, i dwóch ludzi ruszyło mu na pomoc z gurdami pełnymi wody. Winicjusz, który padł z wyczerpania, ale nie stracił przytomności, chwycił obu rękoma naczynie i wychylił je do połowy.

— Dzięki — rzekł — postawcie mnie na nogi, dalej sam pójdę!

Drugi robotnik oblał mu głowę wodą, obaj zaś nie tylko postawili go na nogi, ale podjęli z ziemi i ponieśli do gromady innych, którzy otoczyli go wkoło, badając troskliwie, czy nie poniósł zbytniego szwanku. Troskliwość ta zdziwiła Winicjusza.

— Ludzie — zapytał — coście za jedni?

— Burzymy domy, aby pożar nie mógł dojść do drogi Portowej — odpowiedział jeden z robotników.

— Przyszliście mi na pomoc, gdym już padł. Dzięki wam.

— Nam nie wolno odmówić pomocy — ozwało się kilka głosów.

Wówczas Winicjusz, który poprzednio od rana patrzył na rozbestwione tłumy, na bójki i grabież, spojrzał uważniej na otaczające go twarze i rzekł:

— Niech wam wynagrodzi… Chrystus.

— Chwała imieniowi Jego! — zawołał cały chór głosów. — Linus?… — spytał Winicjusz.

Lecz nie mógł pytać dłużej i nie dosłyszał odpowiedzi, gdyż ze wzruszenia i przebytych wysileń zemdlał. Obudził się dopiero na polu Kodetańskim, w ogrodzie, otoczony przez kilkoro kobiet i mężczyzn, i pierwsze słowa, na jakie znowu się zdobył, były:

— Gdzie Linus?

Przez chwilę nie było odpowiedzi, po czym jakiś znajomy Winicjuszowi głos rzekł nagle:

— Za bramą Nomentańską; wyszedł do Ostrianum… od dwóch dni… Pokój ci, królu perski!

Winicjusz podniósł się i siadł, ujrzawszy niespodzianie nad sobą Chilona.

Grek zaś mówił:

— Dom twój, panie, zapewne spłonął, bo Karyny w płomieniu, ale ty zawsze będziesz bogaty jak Midas. O, co za nieszczęście! Chrześcijanie, synu Serapisa, przepowiadali od dawna, że ogień zniszczy to miasto… A Linus wraz z córką Jowisza jest na Ostrianum… O, co za nieszczęście na to miasto!…

Winicjuszowi znów uczyniło się słabo. — Widziałeś ich? — spytał.

— Widziałem, panie!… Niech będą dzięki Chrystusowi i wszystkim bogom, żem ci mógł dobrą wieścią odpłacić za twoje dobrodziejstwa. Ale ja ci, Ozyrysie, jeszcze odpłacę, przysięgam na ten palący się Rzym!

Na dworze czynił się wieczór, ale w ogrodzie widno było jak w dzień, gdyż pożar wzmógł się jeszcze. Zdawało się, że płoną już nie pojedyncze dzielnice, ale całe miasto, jak długie i szerokie. Niebo było czerwone, jak okiem sięgnąć, i na świecie czyniła się noc czerwona.

ROZDZIAŁ XLIV

Łuna od palącego się miasta zalała niebo tak szeroko, jak wzrok ludzki mógł sięgnąć. Zza wzgórz wytoczył się księżyc wielki i pełny, który rozgorzał wnet od blasku i przybrawszy barwę rozpalonej miedzi zdawał się ze zdumieniem spoglądać na ginący gród światowładny.

W zaróżowionych przepaściach nieba świeciły również różowe gwiazdy, lecz w przeciwieństwie do zwykłych nocy ziemia jaśniejsza była od niebios. Rzym oświecał na kształt olbrzymiego stosu całą Kampanię. Przy krwawym blasku widać było dalsze wzgórza miasta, wille, świątynie, pomniki i akwedukty biegnące ze wszystkich okolicznych gór ku miastu, na akweduktach zaś roje ludzi, którzy schronili się tam dla bezpieczeństwa lub dla przypatrywania się pożarowi.

Перейти на страницу:

Похожие книги

О, юность моя!
О, юность моя!

Поэт Илья Сельвинский впервые выступает с крупным автобиографическим произведением. «О, юность моя!» — роман во многом автобиографический, речь в нем идет о событиях, относящихся к первым годам советской власти на юге России.Центральный герой романа — человек со сложным душевным миром, еще не вполне четко представляющий себе свое будущее и будущее своей страны. Его характер только еще складывается, формируется, причем в обстановке далеко не легкой и не простой. Но он — не один. Его окружает молодежь тех лет — молодежь маленького южного городка, бурлящего противоречиями, характерными для тех исторически сложных дней.Роман И. Сельвинского эмоционален, написан рукой настоящего художника, язык его поэтичен и ярок.

Илья Львович Сельвинский

Проза / Историческая проза / Советская классическая проза