– Ej, gdybym miał bodaj pułk! Ale cóż, Fandorin, jestem w stanie nieczynnym. Musi pan jechać do sztabu, do naczelnego wodza. Ja powinienem skończyć rekonesans, a panu przydzielę eskortę do Carewic. Wieczorem uprzejmie zapraszam, Warwaro Andriejówno. W namiocie u panów korespondentów bywa wesoło.
– Chętnie skorzystam z zaproszenia – powiedziała Waria i bojaźliwie popatrzyła w bok, tam gdzie na trawie leżał odbity oficer. Dwaj kozacy przysiedli obok w kucki i coś z nim robili.
– Ten oficer nie żyje, prawda? – spytała szeptem Waria.
– Zdrów jak rydz – odrzekł generał. – Miał, łobuz, szczęście; teraz pożyje sto lat. Kiedyśmy wsiedli na ogon baszybuzuków, palnęli mu w łeb i dalej uciekać. Ale kula tylko go drasnęła i zdarła płat skóry, bo kule, jak wiadomo, Pan Bóg nosi. No co, braciszkowie, opatrzyliście kapitana?! – zawołał głośno do kozaków.
Kozacy pomogli oficerowi się podnieść. Ten zachwiał się, ale utrzymał na nogach, a kozaków, którzy chcieli mu pomóc, stanowczo odtrącił. Na uginających się nogach zrobił kilka nierównych kroków, po czym stanął na baczność i wychrypiał:
– Wasza ekscelencjo, ka… kapitan sztabu generalnego Jeriemiej Pieriepiołkin. Jechałem z Zimnicy do miejsca służby, do sztabu Wojsk Zachodnich. Przydzielony do wydziału operacyjnego, do generała-lejtnanta Krüdenera. W drodze zostałem zaatakowany przez oddział nieprzyjacielskiej konnicy regularnej i wzięty do niewoli. Moja wina… Absolutnie się nie spodziewałem, że na tyłach naszych wojsk… Nawet pistoletu przy sobie nie miałem, tylko szablę.
Teraz Waria obejrzała nieszczęśnika trochę lepiej. Był niewysoki, krzepki, miał rozwichrzone kasztanowe włosy, wąskie, prawie pozbawione warg usta, surowe czarne oczy. Ściśle mówiąc, jedno oko, bo drugie nadal zasłaniała opuchlizna; za to we wzroku kapitana już nie było śmiertelnego smutku ani rozpaczy.
– Żyje pan, to znakomicie – rzekł łagodnie Sobolew. – A oficerowi, nawet sztabowemu, nie wolno się ruszać bez pistoletu. To tak, jakby dama wyszła z domu bez kapelusza. Za ulicznicę ją wezmą. – Roześmiał się, ale zagryzł wargi, kiedy dostrzegł gniewne spojrzenie Warii. –
Do generała podszedł dziarski uriadnik i pokazał palcem gdzieś w bok.
– Wasza ekscelencjo, to chyba Siemionow!
Waria obejrzała się i zmartwiała: pod krzakiem, nie wiadomo skąd, zjawił się gniadosz, na którym dopiero co cwałowała tak niefortunnie. Koń bandyty skubał trawkę jak gdyby nigdy nic, a przy siodle, jak przedtem, kołysał się przyprawiający o mdłości bagaż.
Sobolew zeskoczył na ziemię, podszedł do konia, zmrużył oko z powątpiewaniem, poobracał koszmarną bryłę w jedną, drugą stronę.
– Na pewno Siemionow? – chciał się upewnić. – Bzdura, to Nieczitajło. Siemionow miał całkiem inną twarz.
– Jakżeż to, Michaile Dmitryczu – zirytował się uriadnik. – Jest i ucho naderwane, no a tutaj, niech pan popatrzy. – Rozwarł głowie fioletowe usta. – Zęba na przedzie też nie ma. Siemionow, nikt inny!
– A może. – Generał z zadumą pokiwał głową. – No i patrzcie, jak go wykrzywiło. To, Warwaro Andriejówno, kozak z drugiej sotni, którego Meschetyńcy Daud-beka złapali dzisiaj rano – wyjaśnił, zwracając się do Warii.
Ale Waria tego nie słyszała: ziemia i niebo wykonały salto, zamieniły się miejscami, tak że d’Evrait i Fandorin ledwo zdążyli podtrzymać zemdloną pannę.
Rozdział drugi,
Dzień nie udał się od samego początku. Erast Pietrowicz Fandorin wstał o świcie, ponieważ o wpół do dziewiątej powinien dotrzeć na Dworzec Nikołajewski. Razem z kamerdynerem, Japończykiem, odbył codzienną obowiązkową gimnastykę, napił się zielonej herbaty i przeprowadzając ćwiczenia oddechowe, zaczął się golić, kiedy zadzwonił telefon. Okazało się, że radca stanu zerwał się o świcie bez potrzeby: pociągu kurierskiego z Sankt Petersburga oczekiwano z dwugodzinnym opóźnieniem z powodu śniegów leżących na trasie drogi żelaznej.
Ponieważ podjęto już wszystkie konieczne środki, które miały zapewnić bezpieczeństwo gościa ze stolicy, a rozkazy i polecenia wydano w dniu wczorajszym, Erast Pietrowicz nie od razu wpadł na pomysł, czym wypełnić sobie niespodziewany czas wolny. Z początku chciał wcześniej pojechać na dworzec, ale zrezygnował. Po co niepotrzebnie peszyć podwładnych? Z pewnością pułkownik Swierczyński, pełniący obowiązki naczelnika gubernialnej Dyrekcji Żandarmerii, dokładnie wypełnił
otrzymane polecenia: pierwszy peron, na który przybędzie kurier, otaczają agenci w cywilu, przy samej platformie czeka opancerzona kareta, a konwojenci zostali dobrani szczególnie pieczołowicie. W zupełności wystarczy przyjechać na dworzec kwadrans wcześniej - i to bardziej dla porządku niż z zamiarem wykrycia uchybień.