Bryly zamieci odrywa i ciska,
Lecz morze sniegow wzdete nie czernieje,
Wyzwane wichrem powstaje z lozyska
I znowu, jakby nagle skamieniale,
Pada ogromne, jednostajne, biale.
Czasem ogromny huragan wylata
Prosto z biegunow; niewstrzymany w biegu
Az do Euxinu rownine zamiata,
Po calej drodze miecac chmury sniegu;
Czesto podrozne kibitki zakopie,
Jak symuni blednych Libow przy Kanopie.
Powierzchnie bialych, jednostajnych sniegow
Gdzieniegdzie sciany czarniawe przebodly
I stercza na ksztalt wysp i ladu brzegow:
To sa polnocne swierki, sosny, jodly.
Gdzieniegdzie drzewa siekiera zrabane,
Odarte i w stos zlozone poziomy,
Tworza ksztalt dziwny, jakby dach i sciane,
I ludzi kryja, i zowia sie: domy.
Dalej tych stosow rzucone tysiace
Na wielkim polu, wszystkie jednej miary:
Jak kitki czapek dma z kominow pary,
Jak ladownice okienka blyszczace;
Tam domy rzedem szykowane w pary,
Tam czworobokiem, tam ksztaltnym obwodem;
I taki domow pulk zowie sie: grodem.
Spotykam ludzi - z rozroslymi barki,
Z piersia szeroka, z otylymi karki;
Jako zwierzeta i drzewa polnocy
Pelni czerstwosci i zdrowia, i mocy.
Lecz twarz kazdego jest jak ich kraina,
Pusta, otwarta i dzika rownina;
I z ich serc, jako z wulkanow podziemnych,
Jeszcze nie przeszedl ogien az do twarzy,
Ani sie w ustach rozognionych zarzy,
Ani zastyga w czola zmarszczkach ciemnych
Jak w twarzach ludzi wschodu i zachodu,
Przez ktore przeszlo tyle po kolei
Podan i zdarzen, zalow i nadziei,
Ze kazda twarz jest pomnikiem narodu.
Tu oczy ludzi, jak miasta tej ziemi,
Wielkie i czyste - iynigdy zgielk duszy
Niezwyklym rzutem zrenic nie poruszy,
Nigdy ich dluga zalosc nie zaciemi;
Z daleka patrzac - wspaniale, przecudne,
Wszedlszy do srodka - puste i bezludne.
Cialo tych ludzi jak gruba tkanica,
W ktorej zimuje dusza gasiennica,
Nim sobie piersi do lotu wyrobi,
Skrzydla wyprzedzic, wytcze i ozdobi;
Ale gdy slonce wolnosci zaswieci,
Jakiz z powloki tej owad wyleci?
Czy motyl jasny wzniesie sie nad ziemie,
Czy cma wypadnie, brudne nocy plemie?
Na wskros pustyni krzyzuja sie drogi:
Nie przemysl kupcow ich ciagi wymyslil,
Nie wydeptaly ich karawan nogi;
Car ze stolicy palcem je nakryslil.
Gdy z polska wioska spotkal sie uboga,
Jezeli trafil w polskich zamkow sciany,
Wioska i zamek wnet z ziemia zrownany
I car ruiny ich zasypal - droga.
Drog tych nie dojrzec w polu miedzy sniegi,
Ale srod puszczy dosledzi je oko:
Proste i dlugie na polnoc sie wloka,
Swieca sie w lesie, jak w skalach rzek biegi.
I po tych drogach ktoz jezdzi? - Tu cwalem
Konnica wali przyproszona sniegiem,
A stamtad czarnym piechota szeregiem
Miedzy dzial, wozow i kibitek walem.
Te pulki podlug carskiego ukazu
Ciagna ze wschodu, by walczyc z polnoca;
Tamte z polnocy ida do Kaukazu;
Zaden z nich nie wie, gdzie idzie i po co;
Zaden nie pyta. Tu widzisz Mogola
Z nabrzmialym licem, malym, krzywym okiem;
A tam chlop biedny z litewskiego siola,
Wybladly, teskny, idzie chorym krokiem.
Tu blyszcza strzelby angielskie, tam luki
I zmarzla niosa cieciwe Kalmuki.
Ich oficery? - Tu Niemiec w karecie,
Nucac Szyllera piesn sentymentalna,
Wali spotkanych zolnierzy po grzbiecie.
Tam Francuz gwizdzac w nos piesn liberalna,
Bledny filozof, karyjery szuka
I gada teraz z dowodzca Kalmuka,
Jak by najtaniej wojsku zywnosc kupic.
Coz, ze polowe wymorza tej zgrai,
Kasy polowe beda mogli zlupic,
I jesli zrecznie dzielo sie utai,
Minister wzniesie ich do wyzszej klasy,
A car da order za oszczednosc kasy.
A wtem kibitka leci - przednie straze
I dzial lawety, i chorych obozy
Pryskaja z drogi, kedy sie ukaze,
Nawet dowodzcow ustepuja wozy.
Leci kibitka; zandarm powoznika
Wali kulakiem, powoznik zolnierzy
Wali biczyskiem, wszystko z drogi zmyka,
Kto sie nie umknal, kibitka nan wbiezy.
Gdzie? - Kto w niej jedzie? - Nikt nie smie zapytac.
Zandarm tam jechal, pedzi do stolicy,
Zapewne cesarz kazat kogos schwytac.
"Moze ten zandarm jedzie z zagranicy?
Mowi jeneral. - Kto wie, kogo zlowil:
Moze krol pruski, francuski lub saski,
Lub inny Niemiec wypadl z cara laski,
I car go w turmie zamknac postanowil;
Moze wazniejsza pochwycona glowa,
Moze samego wioza Jermolowa.
Kto wie! ten wiezien, chociaz w slomie siedzi,
Jak dziko patrzy! jaki to wzrok dumy:
Wielka osoba; za nim wozow tlumy:
To pewnie orszak nadwornej gawiedzi;
A wszyscy, patrz no, jakie oczy smiale;
Myslilem, ze to pierwsze carstwa pany,
Ze jeneraly albo szambelany,
Patrz, oni wszyscy - to sa chlopcy male.
Co to ma znaczyc, gdzie ta zgraja leci?
Jakiegos krola podejrzane dzieci".
Tak z soba cicho dowodzcy gadali;
Kibitka prosto do stolicy wali.
PRZEDMIESCIA STOLICY
Z dala, juz z dala widno, ze stolica.
Po obu stronach wielkiej, pysznej drogi
Rzedy palacow. - Tu niby kaplica
Z kopula, z krzyzem; tam jak siana stogi
Posagi stoja pod sloma i sniegiem;
Owdzie, za kolumn korynckich szeregiem,
Gmach z plaskim dachem, palac letni, wloski,
Obok japonskie, mandarynskie kioski
Albo z klasycznych czasow Katarzyny
Swiezo malpione klasyczne ruiny.
Roznych porzadkow, roznych ksztaltow domy,
Jako zwierzeta z roznych koncow ziemi,
Za parkanami stoja zelaznenu,
W osobnych klatkach. - Jeden niewidomy:
Palac krajowej ich architektury,