Читаем Śmierć w Breslau полностью

– Po co panu protokół? – teraz ton Mocka nie był już żartobliwy. – Pracuje pan w policji od lat i wie pan, że czasem trzeba przesłuchiwanego odpowiednio przydusić. Protokół jest wyretuszowany. Lepiej ja sam powiem panu, jak to było. W końcu to ja go przesłuchiwałem – spojrzał w okno i zaczął płynnie zmyślać. – Zapytałem o alibi. Nie miał żadnego. Musiałem go trzepnąć. (Gestapowiec Konrad chyba szybko zmusił go do mówienia. Ma swoje metody). Gdy pytałem o tajemnicze napisy, którymi wypełniał grube bruliony, śmiał się, że to przesłanie dla jego braci, którzy go pomszczą. (Słyszałem, że Konrad tnie ścięgna brzytwą). Musiałem zastosować bardziej zdecydowaną perswazję. Kazałem sprowadzić jego córkę. To poskutkowało. Natychmiast się uspokoił i przyznał do winy. Oto wszystko. (Biedna dziewczyna… Cóż, musiałem oddać ją Piontkowi… Uzależnił ją od morfiny i pakował do łóżek różnych ważnych facetów).

– I uwierzył pan człowiekowi szalonemu – zdumienie rozszerzyło oczy Anwaldta – którego poddał pan takiemu szantażowi?

Mock był szczerze rozbawiony. Przyjął wobec Anwaldta postawę Mühlhausa – dobroduszny dziadek głaszcze po głowie fantazjującego wnuka.

– Mało panu? – na ustach rozwinął się ironiczny uśmiech. – Oto mam szaleńca-epileptyka, który, jak twierdzi lekarz, może cudów dokonywać krótko po ataku. Brak alibi, tajemnicze napisy w brulionach. Jeśliby pan, mając takie dane, dalej szukał mordercy, to nigdy nie ukończyłby pan śledztwa. A może równie dociekliwy był pan w Berlinie i w końcu stary von Grappersdorff zesłał pana na prowincję?

– Panie dyrektorze, czy to wszystko pana naprawdę przekonało?

Mock świadomie powoli dawał upust irytacji. Uwielbiał to uczucie: panować nad falami emocji i móc w każdej chwili je uwolnić.

– Prowadzi pan śledztwo, czy sporządza psychologiczną charakterystykę mojej osoby?! – krzyknął. Źle to jednak rozegrał; Anwaldt wcale się nie wystraszył. Mock nie wiedział, że krzyk na niego nie działa. Za często słyszał go w dzieciństwie.

– Przepraszam – rzekł asystent. – Nie chciałem pana urazić.

– Mój synu – Mock rozparł się wygodnie na krześle, bawił się obrączką, a w myślach budował przenikliwą charakterystykę Anwaldta. – Gdybym miał tak cienką skórę, nie mógłbym już blisko 25 lat pracować w policji. – Od razu się spostrzegł, że Anwaldt udaje pokorę.

Zaintrygowało go to do tego stopnia, że postanowił podjąć tę subtelną grę.

– Nie musiał pan przepraszać. Okazał pan w ten sposób swoją słabość. Dam panu dobrą radę: zawsze ukrywać własne słabe punkty, obnażać je u innych. Wtedy innych usidlimy. Wie pan, co to znaczy „mieć coś na kogoś” albo „trzymać kogoś w imadle”? To „imadło” to u jednego hazard, u drugiego – harmonijnie zbudowani efebowie, a u jeszcze innego – żydowskie pochodzenie. Zaciskając to imadło, wygrałem niezliczoną ilość razy.

– Czy moją słabość może pan już teraz wykorzystać przeciwko mnie? Czy może mnie pan chwycić w „kleszcze lęku”?

– A dlaczego miałbym to robić?

Anwaldt przestał być pokorny. Ta rozmowa sprawiała mu wielką przyjemność. Czuł się jak przedstawiciel rzadkiej dyscypliny naukowej, który nagle w pociągu spotyka innego pasjonata tej nauki i stara się nie liczyć nieubłaganie mijających przystanków.

– Dlaczego? Bo przecież odnowiłem śledztwo, które pan zakończył niewiarygodnym sukcesem. (Z tego, co wiem, to śledztwo bardzo ci pomogło w karierze).

– To prowadź pan to śledztwo, a nie dokonuj na mnie psychologicznej wiwisekcji! – Mock postanowił znów trochę się rozzłościć.

Anwaldt wachlował się przez chwilę egzemplarzem „Breslauer Zeitung”. W końcu zaryzykował: – Toteż je prowadzę. Zacząłem od pana.

W pokoju rozległ się szczery śmiech Mocka. Anwaldt nieśmiało mu zawtórował. Forstner bezskutecznie nasłuchiwał przez ścianę.

– Podobasz mi się, synu – Mock dopił herbatę. – Gdybyś miał jakieś kłopoty, dzwoń do mnie o każdej porze dnia i nocy. Mam „imadło” prawie na każdego w tym mieście.

– Ale na mnie jeszcze nie? – Anwaldt chował do portfela elegancką wizytówkę.

Mock wstał na znak, że tę rozmowę uważa za skończoną. – I dlatego jeszcze cię lubię.

WROCŁAW, TEGOŻ 7 LIPCA 1934 ROKU.GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU
Перейти на страницу:

Похожие книги

1. Щит и меч. Книга первая
1. Щит и меч. Книга первая

В канун Отечественной войны советский разведчик Александр Белов пересекает не только географическую границу между двумя странами, но и тот незримый рубеж, который отделял мир социализма от фашистской Третьей империи. Советский человек должен был стать немцем Иоганном Вайсом. И не простым немцем. По долгу службы Белову пришлось принять облик врага своей родины, и образ жизни его и образ его мыслей внешне ничем уже не должны были отличаться от образа жизни и от морали мелких и крупных хищников гитлеровского рейха. Это было тяжким испытанием для Александра Белова, но с испытанием этим он сумел справиться, и в своем продвижении к источникам информации, имеющим важное значение для его родины, Вайс-Белов сумел пройти через все слои нацистского общества.«Щит и меч» — своеобразное произведение. Это и социальный роман и роман психологический, построенный на остром сюжете, на глубоко драматичных коллизиях, которые определяются острейшими противоречиями двух антагонистических миров.

Вадим Кожевников , Вадим Михайлович Кожевников

Детективы / Исторический детектив / Шпионский детектив / Проза / Проза о войне