Reynevan znał ten głos. Znał posturę, urodziwą męską twarz, modnie po rycersku golony kark. Znał czarnoczerwonego orła. Zbrojnymi na klasztornym dziedzińcu dowodził Jan, książę na Ziębicach. Własną książęcą osobą, w płaszczu obszytym gronostajami na mediolańskiej zbroi. – Dawać go tu, bliżej – władczo skinął głową. – Panie marszałku Borschnitz! Panie Grellenort! Dawać go tu! A tego Walona zabierzcie mi z oczu! Nie znoszę guślarzy! Podprowadzono Reynevana bliżej. Książę spojrzał nań z góry, z wysokości rycerskiego siodła. Oczy miał jasne, szarobłękitne. Reynevan wiedział już, kogo przypominały mu oczy i rysy twarzy opatki. – Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – wygłosił Jan Ziębicki nosowo i patetycznie. – Nierychliwy, ale sprawiedliwy, tak, tak. Zaparłeś się religii i krzyża, Bielau, ty Judaszu. Parałeś się czarnoksięstwem. Knułeś zamach na mnie. Za zbrodnie będzie kara, Bielau. Za zbrodnie będzie kara. Gdy kończył frazę, nie patrzył już na Reynevana. Patrzył w stronę wirydarza. Stały tam cztery mniszki. Wśród nich opatka. – W tym klasztorze – ogłosił gromko Jan, wstając w strzemionach – skrywało się husytów! Dawało się tu azyl szpiegom i zdrajcom! Nie zostanie to bez kary! Słyszysz, niewiasto? – Nie ty mnie będziesz karał – odrzekła opatka, głosem dźwięcznym i nieulękłym. – Nie ty! Łamiesz prawo, książę Janie! Łamiesz prawo! Na teren klasztoru wstępu nie masz! – To moje ziemie i moja tu władza. A ten klasztor z łaski mych dziadów tu stoi! – Klasztor stoi z łaski Boga! I nie podlega ani twej władzy, ani jurysdykcji! Nie masz prawa tu wejść ani przebywać, ani ty, ani twoi zbrojni! Ani ten łotr, ani jego zbiry! – A on – Jan Ziębicki stanął w strzemionach, wskazał Reynevana – miał prawo tu przebywać? Przez całe lato? Wolnoć to, pani siostro, skrywać tu heretyków? Takich jak ten, co tam leży?
Reynevan spojrzał w kierunku, który wskazał książę. Tam, gdzie mur okalający wirydarz schodził się z pokrytą suchymi pędami bluszczu ścianą budynku infirmerii, leżał Bisclavret. Reynevan poznał go po szytej na miarę kurtce z cielęcej skóry, którą Francuz niedawno sobie sprawił i którą wszystkim kazał podziwiać. Tylko po kurtce mógł go poznać. Zwłoki były potwornie zmasakrowane. Jasnowłosy miles gallicus, niegdysiejszy Ecorcheur, Obłupiacz, musiał, gdy go osaczono, stoczyć ciężką walkę. I żywy wziąć się nie dał. – Jak więc jest? – spytał z przekąsem książę. – Miałbyż klasztor dyspensę na przygarnianie kacerzy i przestępców? Wierę, nie jest tak! Zamilcz tedy, kobieto, zamilcz. Pokorę okaż. Panie Borschnitz! Każ ludziom przeszukać tamte szopy! Mogą się tam kryć inni! Pomurnik chwycił związanego Reynevana za kołnierz, zawlókł przed opatkę, stanął bardzo blisko, twarzą w twarz. – Gdzie jest – zazgrzytał – jego kamrat? Wielkolud z gębą idioty? Mów, mniszko. – Nie wiem, o co ci chodzi – odrzekła nieulękle opatka. – Ani o kogo. – Wiesz. I powiesz mi, co wiesz.
– Apage, diabli pomiocie.
W oczach Pomurnika zapłonął piekielny ogień, ale opatka i tym razem nie spuściła wzroku. Pomurnik pochylił się ku niej. – Gadaj, babo. Albo sprawię, że ciężko pożałujesz. Ty i twoje mniszeczki. – Hola, Grellenort! – książę nie ruszył konia, wyprostował się tylko dumnie w siodle. – Co to, działasz na własną rękę? Ja tu wydaję rozkazy! Ja sądzę i ja kary orzekam! Nie ty! – Mniszki ukrywają więcej kacerzy, mości książę. Pewien jestem. Skrywają ich w klauzurze. Myślą, że tam nie wejdziemy, i drwią sobie z nas. Jan Ziębicki milczał przez chwilę, przygryzał wargę.
– Przeszukamy tedy i klauzurę – zdecydował wreszcie zimno. – Panie Borschnitz!
– Nie ośmielisz się! – krzyknęła opatka. – To świętokradztwo, Janie! Ekskomunikują cię za to! – Usuń się, siostro. Panie Borschnitz, do dzieła.