Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

– Dziesięć? Tyle to może najdę. Poszukam. Wejdźcie, panowie, do środka. Dopiero znacznie później Reynevan dowiedział się, że rytuał powitalny, z pozoru idiotyczny, miał swoje uzasadnienie. Kongregacja apteki "Pod Archaniołem" działała w głębokim utajnieniu. Jeśli wszystko było w porządku, przychodzący do apteki prosił o dwa, zawsze o dwa leki. Gdyby poprosił o jeden, znaczyłoby to, że jest szantażowany lub śledzony. Jeśliby zaś w samej aptece były zasadzka i kocioł, Benesz Kejval ostrzegłby tym, że miałby tylko połowę którejś z żądanych ilości. Za sklepową ladą, za dębowymi drzwiami, kryła się właściwa apteka – z typowym dla apteki wyposażeniem: nie brakowało ani szafy z tysiącem szufladeczek, ani licznych słojów i butli z ciemnego szkła, ani mosiężnych moździerzy, ani wag. U powały wisiało na sznurku wysuszone monstrum, standardowa dekoracja pracowni czarodziejskich, aptek i kuglarskich bud – syrena, pół dziewica, pół ryba, będąca w rzeczywistości spreparowaną płaszczką. Odpowiednio rozpłatana, rozpięta na desce i wysuszona ryba faktycznie nabierała "syreniego" kształtu nozdrza udawały oczy, a wyłamane chrząstki płetw – ramiona. Falsyfikaty produkowano w Antwerpii i Genui, dokąd płaszczki trafiały od kupców arabskich lub wszędobylskich żeglarzy portugalskich. Niektóre były wykonane tak udatnie, że tylko z największym trudem dawały się odróżnić od prawdziwych morskich syren. Istniał jednak niezawodny probierz autentyczności – prawdziwe syreny były mianowicie co najmniej stokrotnie droższe od podróbek i żadnej z aptek nie było na nie stać.

– Antwerpska robota – Szarlej okiem znawcy otaksował wysuszoną paskudę. – Sam kiedyś opędzlowałem kilka podobnych. Szły jak woda. We Wrocławiu, w aptece "Pod Złotym Jabłkiem", jedna wisi do tej pory.

Benesz Kejval spojrzał na niego ciekawie. Jako jedyny z czarowników "Archanioła" nie był pracownikiem uniwersyteckim. Nie studiował nawet. Aptekę zwyczajnie odziedziczył. Był jednak niezrównanym farmaceutą i mistrzem w sporządzaniu leków – czarodziejskich i zwykłych. Jego specjalnością był afrodyzjak ze sproszkowanych bedłek, orzeszków piniowych, kolendry i pieprzu. Żartowano, iż po zażyciu tego specyfiku nawet nieboszczyk zrywał się z mar i w podskokach pędził do burdelu. – Idźcie, panowie, do dolnej izby. Tam są wszyscy. Czekają na was. – A ty, Beneszu? Nie idziesz?

– Chciałbym – westchnął aptekarz – ale muszę stać za kontuarem. Ludzie przychodzą bez przerwy. Źle wróżę temu światu, jeśli tylu na nim chorych, zbolałych i zdanych na leki.

– A może – uśmiechnął się Szarlej – to tylko hipochondria?

– Wtedy wróżę temu światu jeszcze gorzej. Pospieszajcie, panowie. Aha, Reynevan! Uważaj na księgi. – Będę uważał.

Z apteki wychodziło się na podwórze. Zielona od mchu studnia przesycała powietrze niezdrową wilgocią, dzielnie sekundował jej w tym ocieniający mur koślawy krzak czarnego bzu, wyrastający, rzekłbyś, nie z ziemi, lecz z kupy zbutwiałych liści. Krzak skutecznie maskował małe drzwi. Ościeżnica była w całości niemal zasnuta pajęczynami. Grubo i gęsto. Było oczywistym, iż od lat przez te drzwi nikt nie przechodził.

– Iluzja – wyjaśnił spokojnie doktor Svatopluk, zagłębiając rękę w kokonie pajęczyn. – Magia iluzoryczna. Prosta zresztą. Szkolna wręcz. Pchnięte drzwi otworzyły się do wewnątrz – razem z iluzorycznymi pajęczynami, wyglądającymi po otwarciu jak wycięty nożem kawał grubego wojłoku. Za drzwiami były kręcone schody, prowadzące w górę. Schody były strome i tak ciasne, że wchodzący nijak nie mogli uniknąć upaprania sobie ramion tynkiem ze ścian. Po kilku minutach sapania stawało się przed kolejnymi drzwiami. Tych nikomu już nie chciało się maskować. Za drzwiami była biblioteka. Pełna ksiąg. Oprócz ksiąg, zwojów, papirusów i kilku różnych dziwnych eksponatów nie było tam nic. Na nic więcej nie starczyło miejsca.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже