– Muszę też spotkać się z Urbanem Hornem. Powiadomcie go. Niech przybędzie do Opola. – Horna nie ma na Śląsku. Musiał uciekać. Ktoś doniósł, już go prawie mieli. W Miliczu zabił biskupiego zbira, ciężko zranił drugiego… Ha, jak w rycerskim romansie… Jest teraz chyba w Wielkopolsce. Dokładnie nie wiem. Jako agent specjalny Horn mi nie podlega i nie składa raportów. – W takim razie Tybald Raabe. Ściągnijcie go tu.
– Z tym też będzie problem. Tybald siedzi w lochu.
– Gdzie? U kogo?
– Na zamku Schwarzwaldau. U pana Hermana Zettritza Młodszego. – Postarajcie mi się o dobrego konia.
Rycerz Herman von Zettritz Młodszy, pan na Schwarzwaldau, siedział rozparty na przypominającym tron krześle. Ścianę za jego plecami pokrywał przykopcony nieco gobelin wyobrażający, wedle wszelkich przesłanek, rajski ogród. U nóg rycerza leżały dwa niezwykle brudne charty. Obok, za zastawionym stołem, zasiadała świta rycerza, nieznacznie tylko od chartów czyściejsza, złożona z pięciu zbrojnych burgmanów i dwóch niewiast o niezbyt trudnej do odgadnięcia profesji. Herman von Zettritz strząsnął okruszki chleba z brzucha i rodowego herbu, czerwonosrebrnej turzej głowy, spojrzał z góry na księdza, stojącego przed nim w uniżonej postawie suplikanta. – A tak – powtórzył. – Właśnie tak, klecho. Jak cię zwać? Zapomniałem. – Ojciec Apfelbaum – ksiądz uniósł oczy. Mające, jak skonstatował Zettritz, kolor żelaza. – A więc – wysunął żuchwę – tak jest! Tak jest, klecho Apfelbaum. Namieniony Tybald Raabe siedzi w moim lochu. Zamknąłem łobuza. Bo heretyk. – Doprawdy?
– Wyśpiewywał na klechów, z papieża sobie dworował, z Ojca Świętego. Obrazek taki ucieszny pokazował, pry, oto papa Marcin V w chlewiku, wieprzków dogląda, papa to ten z tiarą na głowie, trzeci od lewej. Uaaahahaahaahaaaa! Zettritz aż popłakał się od śmiechu, z nim razem jego burgmani. Jeden z chartów zaszczekał, dostał kopa. Żelaznooki przybysz uśmiechnął się wymuszenie. – Uprzedzałem go jednakoż – spoważniał rycerz – by mi poddanych nie buntował. Śpiewaj, mówię mu, kurwa twoja, do woli piosenki o Wiklefie i antychryście, nazywaj do woli klechów pijawkami, bo i są pijawki. Ale nie opowiadaj kmieciom, kurwa twoja, że przed Bogiem wszyscy równi i że wnet wszystko będzie wspólne, wliczając w to moje dobra, mój burg, mój spichlerz i mój skarbiec. I że daniny płacić na zamek nie trza wcale, bo nadchodzący sprawiedliwy ład boski wszelkie daniny i powinności zniesie i zlikwiduje. Uprzedzałem, ostrzegałem. Nie posłuchał, wsadziłem do lochu. Nie zdecydowałem jeszcze, co z nim zrobię. Może każę powiesić. Może tylko oćwiczyć. Może pod pranger postawię na rynku w Landeshucie. Może wydam w ręce wrocławskiego biskupa. Mus mi łagodzić stosunki z episkopatem, bo się też i ostatnio krzynkę popsowały, uaahaahaaha! Żelaznooki ksiądz wiedział, rzecz jasna, w czym rzecz. Wiedział o napadzie na klasztor cystersów w Krzeszowie, którego Zettritz dopuścił się latem ubiegłego roku. Z rechotu zbrojnych za stołem wywnioskował, że musieli w grabieży brać udział. Być może zbyt uważnie się przyglądał, być może coś było w jego twarzy, bo pan na Schwarzwaldau wyprostował się nagle i walnął pięścią w poręcz krzesła. – Krzeszowski opat spalił mi trzech parobków! – ryknął tak, że nie powstydziłby się herbowy tur. – Wbrew mi uczynił! Zadarł ze mną, kurwa jego, chociażem go ostrzegał, że płazem tego nie puszczę! Bez dania racji oskarżył parobczaków o sprzyjanie husytom, posłał na stos! A wszystko, by mi despekt okazać! Myślał, że się nie odważę, że sił nie mam, by na klasztor uderzyć! To mu pokazałem, gdzie raki zimują! – Pokaz – ksiądz znowu podniósł oczy – odbył się, jeśli dobrze pamiętam, z pomocą i "przy współudziale trutnowskich Sierotek pod wodzą Jana Basztina z Porostle. Rycerz pochylił się, przewiercił go spojrzeniem.
– Ktoś ty zacz, klecho?
– Nie domyślacie się?