Читаем Żmija полностью

Nocne wymiany ognia po jakimś czasie ustały, dało się wreszcie spokojnie dosypiać do świtu. Zastawa faktycznie okazała się dość spokojnym miejscem służby, przyznał to na koniec sam Barmalej.

– Żyć tu można – zapewnił. – A w sumie wolę taką służbę od ganiania po górach wokół Bagramu i wypluwania płuc na stromiznach pod Tiopłym Stanem. Ja swoją dolę już wybiegałem, zasłużyłem na spokój i odpoczynek. Ciesz się i ty spokojem, Pasza, póki go mamy.

Fakt, w parę dni na zastawie zrobiło się tak spokojnie, że aż nudno. Byłoby całkiem nudno, gdyby nie patrole.

* * *

Zrezygnował wreszcie z lornetowania grani nad wąwozem Zarghun. Nie dostrzegł na niej nic, żadnej sylwetki, najmniejszego poruszenia. W istocie nigdy tam niczego nie dostrzegł, ani razu, na żadnym z patroli, od dwunastu dni służby na zastawie. Obserwacja grani zaczynała nudzić rutyną. Lewart pilnie jednak wystrzegał się rutyny, wiedział, czym rutyna i zobojętnienie grożą, Afganistan zdążył mu już w tym względzie udzielić kilku nader bolesnych lekcji. Wąwóz Zarghun, wiedział o tym i czuł to, był zagrożeniem. Wąwozu Zarghun należało się strzec.

Kierowany nie dającym się zdusić impulsem, magnetycznym iście przyciąganiem, obrócił się, wycelował lornetkę w stronę urwiska i parowu. Nim złowił wylot jaru w pole widzenia, już wyrzucał sobie to, co robi, rozumiejąc bezsens. Rzecz jasna, żmii nie dostrzegł, nie mógł dostrzec. Nie przeszkadzało mu to wpatrywać się w gardziel jaru przez dobrą minutę. I być rozczarowanym i złym. Na to, czego nie zobaczył.

– No i jak? – zaciekawił się klęczący obok za głazem Łomonosow. – Zobaczyłeś coś?

– Powiedziałbym, gdybym zobaczył. – Lewart opuścił lornetkę, wyprostował się. – Koniec wycieczki, każ Walerze zebrać ludzi. Wracamy na blokpost.

Patrol w rzędzie opuścił wzgórze. Szeleściły osuwające się po zboczu kamyki.

– Stanisławski?

– Słucham?

– Co według ciebie żmija robi w tym jarze? Dlaczego tam stale jest?

Łomonosow poprawił pas akaemu, spojrzał na Lewarta, patrzył długo.

– Pytasz, jak rozumiem, zupełnie poważnie?

– Najzupełniej.

Łomonosow zrobił krok w bok, pochylił się, podniósł coś z piargu, chyba mały kamień. Lewart z gniewem pokręcił głową. Znudziło mu się już ostrzegać botanika przed minami. Ale wciąż złościła go jego niefrasobliwość.

– Twój wąż – powiedział Łomonosow, oglądając znalezisko – jest strażnikiem wąwozu. Strzeże go przed profanami. Przed barbarzyńcami.

– Słucham?

– Zgodnie z klasycznym imago mundi – rozpoczął wykład były naukowiec – wąż jest stróżem skarbu, strażnikiem tajemnicy, wartownikiem u wejścia do krainy umarłych. Jak nasz ruski Gorynycz, Żmijem wszak zwany, patron naszego blokpostu. Całą zastawę zresztą, jak zauważyłeś, jak i jej elementy, kodowymi oznaczeniami obdarzył jakiś miłośnik ruskich bylin i rosyjskiej literatury romantycznej. Wracając do Żmija Gorynycza, strzeże on…

– Kalinowego mostu nad ognistą przepaścią, wiodącego do Trzydziesiątego Carstwa leżącego za trzydziewięcioma ziemiami – dokończył Lewart. – Też czytałem to i owo, od bylin po rosyjskich romantyków. Pytając, liczyłem, przyznam, nie na baśnie, lecz na sensowną odpowiedź…

– Była równie sensowna jak pytanie – nie dał zbić się z tropu botanik. – Twój wąż jest strażnikiem.

– Czego? Kamieni?

– Owszem, z dużym prawdopodobieństwem. – Łomonosow zademonstrował mu swe znalezisko, czarny kamyk z ładnym pasiastym wzorem. – To, dla przykładu, jest onyks. Kamień ozdobny, półszlachetny. Posiada wartość. Leży sobie, a my po nim depczemy. A czy wiesz, co Hindukusz skrywa pod ziemią? Co wywozili stąd najeźdźcy od niepamiętnych czasów? Szmaragdy, rubiny, lazuryty, agaty, beryle, że wymienię tylko kilka. Twój wąż, Pawle, strzeże złóż i skarbów. By nie dorwali się do nich i nie dostali ich w swe łapy kolejni barbarzyńcy i rabusie, najeżdżający ten kraj. Wciąż z tymi samymi hasłami na ustach. Postęp, rozwój, internacjonalizm, bratnia pomoc, wolność, demokracja. A przecie wszystkim idzie o te szmaragdy właśnie. O rubiny i lapis-lazuli. O złoto, o miedź, o uran, o rudę żelaza, o gaz, o cynk, o lit, o boksyt, o baryt, o wszystko, z czego chcą tę krainę okraść i ograbić, co chcą tej ziemi wydrzeć. Przed nimi strzeże skarbów twoja żmija. Albowiem…

– Albowiem patrz pod nogi, bladź! Tu są miny! Ile razy mam powtarzać!

* * *

Rankiem, gdy słońce jest już nad szczytami, Hindukusz, jak wykluwający się z poczwarki motyl, demonstruje wszystkie swoje barwy i odcienie. Chełpi się nimi.

W dole, u podstawy stoków, góry są jak zmięty pakowy papier. Brudnobure, szare, pradawnie popielne. Jak jasny popiół ze stosów ofiarnych. Jak popiół z wyrocznianych kadzideł. Jak popiół z urn.

Перейти на страницу:

Похожие книги