Читаем Żmija полностью

Reszta tetrarchii przebijała się ku niemu, wiedziona przez krwawiącego z rany na czole Bryzosa. Rozpalony bojem Herpander nie czekał, ponownie spiął Zefiosa i samotnie runął na Paropamisadów, których coraz to więcej i więcej zsuwało się po zboczach. Wielu docierało na drogę już martwych, trafianych ciskanymi przez prodromoi sarissami, ksystonami i scytyjskimi paltonami. Widząc więc, że drzewcowej broni mu nie zbraknie, Herpander ścisnął boki ogiera udami, wzniósł się i z mocą miotnął własną sarissą, na wylot przeszywając wielkiego brodacza w czapie z bawolimi rogami, najwyraźniej przywódcę, bo po jego upadku część górali poszła w rozsypkę. Tetrarcha porwał za kopis i rzucił się na tych, co wytrwali. Jednemu ściął głowę wraz z kosmatym kołpakiem. Drugiemu, zbrojnemu w krzemieniastą maczugę, odrąbał rękę powyżej łokcia.

I wtedy Zefios, Wiatr Zachodni, zarżał dziko, targnął się, stanął dęba. I runął na kamienie. Herpander w ostatnim momencie zeskoczył, unikając przygniecenia. Upadł, zerwał się, zaklął, widząc strzałę, pogrążoną w szyi ogiera do pół brzechwy. Na nic więcej nie miał czasu. Pędziło na niego trzech, wszyscy uzbrojeni w noże wielkie jak kosy. Potwór w kryjącej głowę i ramiona skórze kozła, razem z rogatą i zębatą głową. Drugi, szaman chyba, bo cały obwieszony klekocącymi kośćmi. I trzeci, w portkach włosem na wierzch, istny satyr.

Nim dobiegli, koźlogłowa i szamana zwaliły z nóg celnie ciśnięte paltony. Satyr uciekł. A do Herpandra dołączył nagle Bryzos i kilku prodromoi, łącznie pięć wierzchowców.

Oko Zefiosa zmętniało. Głowa bezwładnie opadła mu na kamienie.

– Konia! – ryknął Herpander. – Podajcie mi ko…

Strzała trafiła go pod prawy obojczyk, gładko przebijając skórzany kubrak. Chwycił za brzechwę, w tym momencie drugi grot ugodził go w twarz, przeszywając lewy policzek i wychodząc karkiem. Herpander upadł na kolana. Czuł, jak Bryzos usiłuje go podnieść. Ale był już bezwładny i leciał przez ręce. Wyrzygał krew, zadławił się, zacharczał, w oczach pociemniało mu nagle, kończyny zmroziło zimno.

– Alaleeee alalaaaa!

Z mocą rozbrzmiał macedoński okrzyk bojowy, zadudniły kopyta, świsnęły i poleciały gradem strzały, dziesiątkując zmykających Paropamisadów. Od strony gardzieli wąwozu przybywała odsiecz. Hippotoxotai, łucznicy konni, w skórzanych hełmach i przeszywanych kabadionach.

Herpander nie widział już tego. Zapadał w czarną noc i nicość.

Jestem Herpander, syn Pyrrusa, zdążył jeszcze pomyśleć. Prodromos, dowódca pierwszej tetrarchii trzeciej ile w niezwyciężonej armii Aleksandra, Wielkiego Króla Macedonii. Króla, pod którego wodzą rzuciliśmy na kolana Syrię, Egipt i Persję, zdobyliśmy Efez, Tyr, Babilon i Persepolis. Świat jest nasz, klęczy przed nami. Ale ja, Herpander, podboju Indii już nie zobaczę. Bo topię się w zalewającej mi płuca własnej krwi. Tu, w zapomnianym przez bogów wąwozie zapomnianej przez bogów krainy. Ginę od topornie wykonanych strzał przyodzianych w skóry dzikusów, istnych górskich półbestii.

Zaiste, igraszką Tyche jest życie…

* * *

Było późne lato, siódmy rok panowania Wielkiego Króla Aleksandra.

* * *

Sierżant Guszczyn odrzucił PKM, nie mógł już strzelać, kula rozorała mu prawą dłoń i oderwała dwa palce. Porwał za granat, wyszarpnął zębami zawleczkę, cisnął na oślep.

– Proszczaj, prapor! – krzyknął łamiącym się głosem.

Strzelający z utiosa Barmalej nie odwrócił głowy. Mógł nie usłyszeć, krwawił z obydwu uszu. A wystrzały i wybuchy i tak głuszyły wszystko.

Guszczyn sięgnął po następny granat. Ostatni.

* * *

Była niedziela, siedemnasty dzień czerwca 1984 roku. Czwartego roku wojny w Afganistanie.

* * *

Otkrowienije Swiatogo Apostoła Ioanna Bogosłowa: Togda otdało morie miortwych, bywszych w niom, i smiert’ i ad otdali miortwych, kotoryje byli w nich; i sudim był każdyj podiełam swoim. I smiert’ i ad powierżeny w oziero ogniennoje. Eto smiert’ wtoraja.

* * *

Ziemia zadrżała od wybuchów, zadygotała od eksplozji tak silnych i gwałtownych, że ze ścian jaskini oderwały się i roztrzaskały z hukiem wielkie bloki skalne. Runął jeden z lazurytowych menhirów, zarysował się i z trzaskiem pękł katafalk. Zachwiał się i upadł na stos czaszek posąg skrzydlatej, perską modą ufryzowanej kobiety.

* * *

Wybrałam cię. Ale tobie pozostawię wolność wyboru. Wyboru świata, w którym chcesz być i istnieć.

Wybierz. Ale wybierz rozważnie.

Albowiem kto zbacza z drogi rozwagi, odpocznie w towarzystwie cieni.

Lewart oprzytomniał. I stwierdził, że jest sam.

Zupełnie sam.

* * *

Obejrzał się za siebie tylko raz. Gdy wychodził z parowu. Nie zobaczył nikogo.

* * *
Перейти на страницу:

Похожие книги