Читаем Żmija полностью

– Pomjani, Gospodi Boże nasz – zaczął – skonczawszichsa rabow Twoich, bratjew naszych, jako Błag i Czełowiekolubiec, otpuszczajaj griechi i potriebliajaj nieprawdy, osłabi, ostawi i prosti wsia wolnaja ich sogrieszenija i niewolnaja, izbawi ich wiecznyja muki i ognia giejenskago, daruj im priczastije i nasłażdienije wiecznych Twoich błagich, ugotowannych ljubiaszczim Tja.

Przeżegnał się jeszcze raz, jeszcze raz nisko pokłonił.

– Tiemże miłostiw im budi i so swjatymi Twoimi jako Szczedr upokoj: niest’ bo czełowieka, iże pożywiot i nie sogrieszit. No Ty Jedin jesi kromie wsiakago griecha, i prawda Twoja prawda na wieki, i Ty jesi Jedin Bog miłostiej i szczedrot, i czełowiekolubija, i Tiebie sławu wozsyłajem, Otcu i Synu i Swjatomu Duchu, nynie i prisno i wo wieki wieków. Amiń.

Lewart odruchowo też się przeżegnał. W milczeniu.

Jeśli tamto, w jaskini, pomyślał, było czymś więcej niż halucynacją i heroinowym odjazdem, to muszę wrócić. Do niej. W tym świecie nie znajdę już miejsca. I wcale nie chcę szukać. Dokonałem wyboru. To już nie jest mój świat. Muszę wrócić.

Sawieliew wstał z wyraźnym trudem, na klęczkach jego kalectwo mocno widać dało się we znaki. Masując kolano, zwrócił wzrok na Lewarta. Jakby na coś czekał.

– Towarzyszu majorze.

– Tak?

– Wyście się modlili.

– Doprawdy? – Sawieliew uśmiechnął się lekko. – Wierzyć się nie chce. To straszne, co ta wojna robi z człowieka.

– Mógłbym – poprawił na sobie kombez – wyjaśnić rzecz w sposób wzniosły i emfatyczny. Wygłosić coś o tym, jak to koszmar wojny sprawia, że nawet bezbożnicy odnajdują w swych zatwardziałych sercach drogę do Boga i przypominają sobie słowa modlitwy. Ale ja nie przepadam za górnolotnością, a wyjaśnienie jest dużo prostsze. Pochodzę z religijnej rodziny, z modlitwami stykałem się od dziecka niemal. Nawet w czasach, gdy groziło to surowymi konsekwencjami, w domu dziadków modlono się. Cichutko, jak sam rozumiesz. Ale się modlono. Cóż, czasy się zmieniły, konsekwencje złagodniały… Ale raczej nie mów, proszę, o tej modlitwie nikomu w szpitalu.

– W jakim szpitalu?

Kulawy Major szybkim ruchem wydobył stieczkina z kabury i strzelił mu w bark. Lewart runął na kolana. Chwycił się za ramię, otwarł usta do krzyku. Ale tylko zaskrzeczał.

– Sanitaaariuuuusz! Tutaaaj! – Major schował pistolet, rzucił przed Lewarta indpakiet, indywidualny pakiet opatrunkowy. – Masz, przyciśnij to do rany. Jako kadra, z tej zastawy musisz zejść jako trzechsetny, inaczej będą pytania, zrodzą się podejrzenia i możesz mieć ogrom kłopotów. Nie mdlej. Albo mdlej, co za różnica, i tak zaraz zabiorą cię łapiduchy, już tu biegną. Bywaj.

– Pewnie zastanawia cię – Sawieliew, wbrew zapowiedzi, wcale nie sposobił się do odejścia – z jakiego to powodu tracę czas i amunicję na wybawianie cię od kłopotów. Wiedz więc, że i ja widziałem kiedyś złotą żmiję. Poszedłem za nią, ale w odróżnieniu od ciebie w porę się cofnąłem. Ale ciebie rozumiem.

– Nadto – dorzucił, tym razem naprawdę odchodząc – godzi się wybawić z opresji krewniaka. A tyś mi powinowatym, Polaczku. Wszystko jest w aktach, wszystko, a wielka, przemożnie wielka jest siła papieru. Moja babka, Jelizawieta Pietrowna z domu Mołczanowa, ta ortodoksyjnie religijna, z licznego rodu kupców Mołczanowych, podobnie jak twoja pochodziła z Wołogdy. A zatem, jak to mówią, krew nie woda, geny nie fistaszki. Bywaj, krewniaku. Pomogłem, jak mogłem, teraz radź już sobie sam.

* * *

Sanitarne Mi-4 z rannymi już odleciały, opatrzonego, półprzytomnego i bladego jak śmierć Lewarta położono więc po bojowemu na pancerz jednego z beteerów powracającej broniegrupy. Za towarzyszy podroży miał, oprócz łapiduchów, spadochroniarzy ze Sto Trzeciej, młodych, ogorzałych, w pasiastych tielniaszkach pod rozchełstanymi pieszczankami. Ryknęły silniki, buchnęły spaliny, wzbił się tumanami kurz, czołgi i transportery ruszyły na kabulski szlak. Nad głowami zaterkotały „Krokodiły”, szturmowe Mi-24.

Warczały motory, dusiły spaliny, pył wdzierał się w oczy i w nosy. Ale krążące na niebie „Krokodiły” dawały poczucie bezpieczeństwa, podnosiły morale i nastroje. Chciało się żyć. Chciało się śpiewać. Nie dziwota więc, że z serc, dusz i spadochroniarskich gardeł wyrwała się pieśń. Rozparci na pancerzach chłopcy ze 103. Witebskiej Gwardyjskiej Dywizji Powietrznodesantowej ryczeli, ile sił w płucach.

Nastupajet minuta proszczanija, Ty gliadisz mnie triewożno w głaza, I łowlju ja rodnoje dychanije, A wdali uże dyszyt groza!Proszczaj, otczij kraj, Ty nas wspominaj, Proszczaj, miłyj wzgliad,Prosti-proszczaj, prosti-proszczaj…

– Ej, piechota! Czego nie śpiewasz? Umarłeś? Że co? Że ranny? Też mi rana! Rana to jest wtedy, kiedy flaki wyłażą z brzucha! Coś taki blady? Ożywić cię trza? A nu daj jemu sóję w bok, Fonar! Ohohoo! Patrzcie! Będzie rzygał! Będzie rzygał!

Перейти на страницу:

Похожие книги