Obydwaj wyjątkowo się nie znosili, toteż gdy tylko ich ręce rozdzieliły się, Barney zapalił papierosa, a uśmiech znikł z twarzy Charleya, która znów przybrała normalny, nieszczęśliwy wygląd.
— Co słychać, Barney? — spytał.
— Szerokoekranowy, trzygodzinny film z ogromnym budżetem — a ty jesteś jedynym człowiekiem, który potrafi temu podołać.
— Skoro już mówimy o scenariuszach, to zawsze byłem zdania, że ten z „Pieśni nad pieśniami” jest zupełnie niezły. Pełen seksu, ale nie trąci pornografią…
— Temat uległ całkowitej zmianie. Zupełnie nowy pomysł. Odkrycie Ameryki Północnej przez Wikingów.
Smutek na twarzy Charliego pogłębił się.
— Brzmi to nieźle, Barney, ale wiesz — ja się specjalizuje i nie wydaje mi się, żeby to była moja broszka.
— Jesteś dobrym tekściarzem, Charley, co oznacza, że z grubsza wszystko mieści się w twoim ogródku. Poza tym , ha, ha, nie zapominaj o kontrakcie — dodał, ukazując ostrze sztyletu tylko na tyle, by mogło być zauważone.
— Ależ skąd, nie zapominam o kontrakcie, ha, ha — roześmiał się Charley lodowato. — Zawsze interesowały mnie tematy historyczne.
— Świetnie się składa — odparł Barney i podsunął w jego stronę kosztorys. Drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł goniec, popychając przed sobą wózek, wypełniony po brzegi książkami. Barney wskazał na nie.
— Wypożyczyliśmy to z biblioteki. To jest wszystko, czego będziesz potrzebował. Przeleć przez nie migiem i za jakąś minutkę wrócimy do naszej rozmowy.
— Za minutkę oczywiście — mruknął Charley, spoglądając bez śladu entuzjazmu na co najmniej dwadzieścia opasłych tomów.
— Pięć tysięcy siedemset siedemdziesiąt trzy koma osiemdziesiąt osiem metrów kubicznych, z ładunkiem dwanaście tysięcy siedemset siedemdziesiąt siedem koma sześćdziesiąt dwa kilogramów, przy wzroście mocy o dwadzieścia siedem koma dwa procenta — odezwał się nagle profesor Hewett.
— O czym do diabła pan mówi? — sapnął Barney.
— To są dane, o które pan pytał. Rozmiary ładunku, który Vremiatron będzie w stanie udźwignąć, pod warunkiem dostarczenia mu dodatkowej mocy.
— Pięknie! A teraz niech to pan przetłumaczy na amerykański.
— W przybliżeniu… — Hewett podniósł oczy i przez chwilę mamrotał coś szybko pod nosem. — Chciałem powiedzieć, że przemieszczeniu ulec może ładunek o wymiarach dwanaście na dwanaście na czterdzieści stóp.
— To już lepiej. Powinno się w tym zmieścić wszystko, czego przypuszczalnie będziemy potrzebować.
— Oto umowa — zakomunikowała Betty i położyła na biurku ośmiostronicowy, odbity na powielaczu dokument.
— W porządku — Barney przerzucał szybko szeleszczące kartki. — Zawołaj tu Dallasa Levy’ego.
— Miss Tove czeka na spotkanie z panem.
— Nie teraz. Powiedz jej, że mój trąd stał się znowu zaraźliwy. Wysoce zaraźliwy. I gdzie ta benzedryna? Nie mam zamiaru jechać przez cały ranek na samej kawie.
— Dzwoniłam do apteki jeszcze trzy razy. Wydaje mi się, że mają jakieś kłopoty z personelem.
— O skurwysyny bez serca! Lepiej będzie, jeśli zejdziesz i przyniesiesz te prochy sama.
— Barney Hendrickson — już całe lata minęły…
Słowa te, wypowiedziane lekko ochrypłym głosem przewaliły się przez gabinet niszcząc wszystko, co napotkały po drodze. Nałogowi plotkarze i złośliwcy utrzymywali, że Slithey Tove jest osobą o zdolnościach aktorskich marionetki, której poplątały się sznurki, mózgu ratlerka i zasadach moralnych Fanny Hill. Mieli racje. Jednak te cechy same przez się nie wyjaśniały wcale kolosalnego powodzenia, jakim cieszyły się jej filmy. Jedynymi zaletami, jakie Slithey miała, i to w nadmiarze, były kobiecość i umiejętność nawiązywania kontaktu. Ta ostatnia funkcjonowała zresztą, jak się zdaje, na poziomie hormonalnym. Slithey wywarza wokół siebie nie tyle aurę płci, co raczej seksualnej dostępności. Zresztą nie mijało się to z prawdą. Ta aura była wystarczająco silna, by emanować, nieznacznie tylko osłabiona przez przeszkody, wynikające z istoty sztuki filmowej, ze srebrnego ekranu. Przekraczała bariery taśmy i projektora i promieniowała — lubieżna, wręcz parująca. Filmy Slithey robiły niebywałe pieniądze. Większość kobiet ich nie znosiła.
W tym momencie jej urok, nie krepowany czasem, przestrzenią, czy celuloidem taśmy filmowej wtargnął do gabinetu Barneya jak uderzająca z niepowstrzymaną siłą fala potopu.
Betty demonstracyjnie pociągnęła nosem i opuściła pokój. Po drodze musiała jednak zwolnić na moment, by umożliwić przejście stojącej w drzwiach aktorce.
— Slithey — zaczął Barney, lecz głos załamał mu się, zapewne wskutek nadmiaru wchłoniętej nikotyny.
— Barney, kotku — powiedziała, a nogi podobne smukłym tłokom maszyny hydraulicznej niosły ją z wolna przez pokój. — Barney, wieki minęły odkąd
Z rękami wspartymi o blat biurka wychyliła się do przodu i siła ciążenia odchyliła cienką tkaninę jej bluzki. Co najmniej dziewięćdziesiąt osiem procent jej biustu wychynęło na światło dzienne. Barney miał wrażenie, że spływa w głąb Wielkiego Kanionu, uformowanego z kobiecego ciała.