Sam skinął głową tylko jeden raz, jak marionetka, którymi posługują się jarmarczni brzuchomówcy. Tak właśnie wygląda sytuacja — oznajmił. — Normalnie mielibyśmy jeszcze trzy miesiące do terminu wysłania sprawozdania finansowego bankom, które, jak wiesz, mają w swych rękach kontrolny pakiet akcji tego przedsiębiorstwa. Tymczasem, z nieznanych powodów, już w tym tygodniu przysłały one swojego człowieka, by skontrolował nasze księgi.
— L…? — spylał Barney, czując, że nagle rozjaśniło mu się w głowie. Zapadła cisza, przedłużając się nieznośnie, aż Barney skoczył na równe nogi i jak oszalały zaczął biegać po gabinecie.
— I wykryją, że kompania upada, wszystkie zyski istnieją tylko na papierze — odwrócił się i wskazał gwałtownie na L. M. — a cała żywa gotówka przepłynęła na konto zwolnionej od podatków Fundacji imienia L. M. Greenspana. Bez wątpienia nie straci pan na tym. Kompania może upaść, niech szlag ją trafi, ale L. M. Greenspan nadal będzie maszerował raźnie naprzód.
— Uważaj co mówisz. Nie jest to sposób, w jaki pracownik powinien się zwracać do człowieka, który swego czasu dał mu złapać pierwszy głębszy oddech.
— I ostatni również — właśnie w tej chwili — odparował Barney i wymownym gestem uderzył się kantem dłoni w szyje, znacznie silniej niż początkowo zamierzał. — Niech pan posłucha L. M. — zaczął błagalnie, rozcierając bolące miejsce — zanim topór spadnie na nasze głowy ciągle jeszcze mamy jakieś szanse. Musiał pan chyba rozważać plany jakiejś akcji ratunkowej, inaczej nie angażowałby się pan w te imprezę z profesorem Hewettem i jego wehikułem czasu. Musiał pan czuć, że wielki sukces kasowy mógłby zmniejszyć presje ze strony banków i ponownie uczynić firmę dochodową. Ciągle jeszcze możemy to zrobić.
L. M. ze smutkiem pokręcił głową.
— Nie myśl, że to nie boli — ściskać serdecznie dłoń, która wbija ci nóż w plecy, ale cóż innego mogę zrobić? Masz racje, wielki szlagier kasowy, a nawet spory film, gotowy do rozpowszechniania i możemy śmiać się bankom w twarz. Ale nie da się nakręcić filmu w ciągu tygodnia!
— Nie da się nakręcić filmu w ciągu tygodnia. — Słowa obijały się o zamulone kofeiną i przeładowane benzedryną komórki mózgowe Barneya, pobudzając do życia pokłady opornej pamięci.
— L.M. — krzyknął nagle dramatycznym tonem. — Dostanie pan ataku serca.
— Ugryź się w język! — sapnął L. M. i ścisnął kurczowo zwały tłuszczu w okolicy tego ważnego dla życia organu. — Uważaj, co mówisz. Jeden zawał wystarczy, by rozstać się z tym światem.
— Niech pan słucha. Dziś w nocy pojedzie pan razem z Samem do domu, pracować nad księgami. Poczuje się pan źle. Być może niestrawność, być może zawał. Pański lekarz stwierdzi, że nie da się wykluczyć zawału. Za pieniądze, które mu pan płaci, może nam chyba wyświadczyć te grzeczność. Wszyscy są poruszeni — na parę dni robi się wokół tego szum — i księgi idą w zapomnienie. Potem jest weekend i nikomu nawet nie przyjdzie do głowy zaglądać do nich aż do poniedziałku, być może nawet do wtorku.
— Do poniedziałku — wtrącił Sam z przekonaniem. — Nie znasz banków. Jeżeli nie będzie ksiąg do poniedziałku, to gotowi są wynająć cały furgon lekarzy i dostarczyć ich do mnie do domu na własny koszt.
— Dobra, a zatem poniedziałek. To powinno wystarczyć.
— Powiedzmy, że poniedziałek — ale co to za różnica. Szczerze mówiąc, nie rozumiem — L. M. zmarszczył brwi i rzeczywiście wyglądał na człowieka, który nic nie rozumie.
— Różnica jest zasadnicza, L. M. W poniedziałek przyniosę panu gotowy film. Pełnometrażowy, barwny, panoramiczny film, który będzie kosztować zaledwie dwa — trzy miliony brutto.
— Nie dasz rady, Barney.
— Damy radę. Zapomina pan o Vremiatronie. To urządzenie działa. Pamięta pan, ostatniej nocy sądził pan, że wyszliśmy na jakieś dziesięć minut. — L. M. skinął głową z niechęcią. — To był czas na jaki wyszliśmy
— Masz na myśli…
— Właśnie. Kiedy wrócimy z gotowym filmem okaże się, że zużyliśmy na to jedynie tych dziesięć minut, które właśnie upłynęły, jak miał już to pan okazje zauważyć.
— Dlaczego nikt o tym wcześniej nie pomyślał — sapnął L. M. tonem pełnym radosnego uznania.
— Z wielu przyczyn…
— Czy chcesz mi powiedzieć… — Sam wychylił się z fotela tak, że niemal z niego wypadł i cień jakiegoś uczucia (może uśmiechu?) przemknął po jego twarzy. — Czy masz na myśli, że będziemy musieli zapłacić koszty produkcji jedynie za dziesięć minut?
— Nie to miałem na myśli — warknął Barney. — Mogę cię tylko uprzedzić, że spowoduje to urwanie głowy w departamencie finansowym. Ale żeby poprawić ci humor — gwarantuje, że będziemy mogli kręcić w plenerze, z licznymi ujęciami dodatkowymi, za mniej więcej jedną dziesiątą tego, co musielibyśmy zapłacić kręcąc w Hiszpanii.
Oczy Sama rozbłysły.