Pan Brown skinął powoli głową. Potem rzekł, tonem zarezerwowanym dla dzieci i idiotów:
— Jeśli nawet założymy chwilowo, że rzeczywiście jesteś Tristranem Thornem — choć trudno mi w to uwierzyć, bo wyglądasz zupełnie inaczej, a i nie mówisz podobnie — przez wszystkie lata, które tu spędziłeś, ilu ludzi przeszło przez mur od strony łąki?
— Z tego, co wiem, żaden — przyznał Tristran.
Pan Brown uśmiechnął się. Był to ten sam uśmiech, który pojawiał się na jego twarzy, gdy pozbawiał Tristrana porannych zarobków za pięciominutowe spóźnienie.
— Nie ma takiego zakazu, bo to się nie zdarza. Nikt nie przychodzi z tamtej strony, a już na pewno nie na mojej warcie. Znikaj stąd, zanim oberwiesz pałką w głowę.
Przez moment Tristran nie wiedział, co rzec.
— Jeśli sądzisz, że przeszedłem przez, no… wszystko, przez co przeszedłem, tylko po to, by w ostatniej chwili zawrócił mnie nadęty liczykrupa i ktoś, kto ściągał ode mnie na historii… — zaczął, lecz Yvaine dotknęła jego ramienia.
— Tristranie, daj spokój. Nie będziesz się bił ze swoimi.
Tristran nie odpowiedział. Bez słowa odwrócił się na pięcie i razem wrócili na łąkę. Wokół nich zbieranina istot i ludzi rozkładała kramy, wieszała flagi, pchała przed sobą taczki, l nagle Tristrana ogarnęła dziwna tęsknota, złożona w równych częściach z nostalgii i rozpaczy, zrozumiał bowiem, że równie dobrze to mógłby być jego lud. Czuł się z nim bardziej związany niż z bladymi mieszkańcami Muru, w ich wełnianych kurtach i podkutych buciorach.
Zatrzymali się, patrząc, jak niska kobieta, niemal równie szeroka jak wysoka, krząta się przy swym kramie. Tristran, nieproszony, podszedł i zaczął jej pomagać, dźwigając ciężkie pudła z wozu, wdrapując się na wysoką drabinę, by rozwiesić na gałęziach proporce, rozpakowując ciężkie, szklane karafki i dzbany (wszystkie, bez wyjątku, zatkane dużymi poczerniałymi korkami, zapieczętowane srebrzystym woskiem i pełne ciężkiego kolorowego dymu) i rozstawiając je na półkach. Podczas gdy pracował u boku kobiety, Yvaine przysiadła na pobliskim pniaku i zaczęła im śpiewać cichym, czystym głosem pieśni odległych gwiazd i piosnki ludzi, zasłyszane od spotkanych po drodze wędrowców.
Gdy Tristran i niska kobieta skończyli pracę i kram był gotowy na przyjęcie klientów, wokół zapalono już lampy. Kobieta uparła się, że ich nakarmi. Yvaine z trudem zdołała ją przekonać, że nie jest głodna, lecz Tristran z entuzjazmem pochłonął wszystko, co mu dała, i z nietypowym dla siebie zapałem wypił niemal całą karafkę słodkiego, żółtego wina, upierając się, że nie jest wcale mocniejsze niż świeży sok z winogron i że zupełnie na niego nie działa. Kiedy jednak kobieta zaproponowała im miejsce na nocleg na polance za wozem, Tristran skorzystała z niego natychmiast i zapadł w głęboki pijacki sen.
Była zimna, pogodna noc. Gwiazda usiadła obok śpiącego mężczyzny, który niegdyś ją schwytał, a później stał się bliskim towarzyszem podróży. Zastanawiał się, gdzie się podziała jej nienawiść. Nie czuła senności.
Trawa za jej plecami zaszeleściła i obok stanęła ciemnowłosa kobieta. Razem spojrzały na Tristrana.
— Wciąż jest w nim coś z susła — powiedziała nieznajoma. Uszy miała kocie, spiczaste. Wyglądała na niewiele starszą od Tristrana. — Czasem zastanawiam się, czy ona naprawdę zamienia ludzi w zwierzęta, czy też raczej odnajduje ukryte w nich zwierzę i je uwalnia. Może jest we mnie coś, co z natury przypomina jaskrawo upierzonego ptaka? Często się nad tym zastanawiam, ale nie doszłam do żadnych wniosków.
Tristran wymamrotał coś niewyraźnie i przekręcił się z boku na bok. Potem zaczął cicho chrapać.
Kobieta okrążyła go i usiadła obok.
— Ma chyba dobre serce — rzekła.
— Tak — przyznała gwiazda. — Chyba tak.
— Powinnam cię ostrzec — powiedziała kobieta — że jeśli opuścisz tę krainę i przejdziesz tam… — gestem smukłej ręki, wokół przegubu której migotał srebrny łańcuszek, wskazała wioskę Mur — natychmiast zmienisz się w to, czym byłabyś w tamtym świecie: zimny, martwy kamień z nieba.
Gwiazda zadrżała, nie odpowiedziała jednak. Wyciągnęła jedynie rękę ponad śpiącym Tristranem i musnęła palcami srebrny łańcuszek, opasujący przegub i kostkę kobiety i znikający w krzakach.
— Z czasem można do tego przywyknąć — stwierdziła tamta.
— Naprawdę?
Fiołkowe oczy spojrzały w oczy niebieskie. Kobieta odwróciła wzrok.
— Nie.
Gwiazda puściła łańcuszek.
— Kiedyś związał mnie łańcuchem podobnym do twojego. Potem mnie uwolnił, a ja uciekłam. On jednak znalazł mnie i przywiązał do siebie wdzięcznością, która więzi takich jak ja mocniej niż jakiekolwiek kajdany świata.
Kwietniowy wietrzyk powiał przez łąkę. Chłodny podmuch poruszył gałęziami krzaków i drzew. Kobieta o kocich uszach odrzuciła z twarzy kręcone włosy.
— Masz jednak także wcześniejsze zobowiązanie, prawda? Nosisz przy sobie coś, co do ciebie nie należy i co musisz oddać prawowitemu właścicielowi.
Usta gwiazdy zacisnęły się mocno.
— Kim jesteś? — spytała.