Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że podobny rarytas wywołał wielkie zainteresowanie mistrza i Małgorzaty. Asasello odwinął z kawałka ciemnego trumiennego złotogłowiu niezwykle omszały dzban. Powąchali, naleli wina do szklanek, patrzyli przez nie pod światło, zamierające już przed burzą.
– Zdrowie Wolanda! – zawołała wznosząc swoją szklankę Małgorzata.
Wszyscy troje unieśli szklanki do ust i pociągnęli po dobrym łyku. Wówczas zwiastujące burzę światło dnia zaczęło gasnąć w oczach mistrza, dech mu zaparło, poczuł, że zbliża się koniec. Widział jeszcze, jak śmiertelnie pobladła Małgorzata bezradnie wyciąga doń ręce, jak opuszcza głowę na stół, a potem zsuwa się na podłogę.
– Trucicielu!... – zdążył jeszcze krzyknąć mistrz. Chciał chwycić nóż ze stołu, aby przebić nim Asasella, ale jego dłoń bezwładnie ześlizgnęła się po obrusie, wszystko, co było w suterenie mistrza, poczerniało, a potem zupełnie zniknęło. Mistrz upadł na wznak, a padając rozciął sobie o kant sekretarzyka skórę na skroni.
Kiedy otruci znieruchomieli, Asasello przystąpił do działania. Przede wszystkim skoczył w okno i już w chwilę później był w willi, w której mieszkała Małgorzata. Asasello, nieodmiennie staranny i dokładny, chciał osobiście sprawdzić, czy wszystko zostało wykonane jak należy. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Asasello widział, jak zasępiona, oczekująca na powrót męża kobieta wyszła ze swej sypialni, pobladła raptem, złapała się za serce, bezradnie zawołała:
– Natasza... ktokolwiek... na pomoc... – i upadła na podłogę w salonie, nie zdążywszy dojść do gabinetu.
– Wszystko w porządku – powiedział Asasello. W sekundę później był znowu przy powalonych kochankach. Małgorzata leżała z twarzą wtuloną w dywan. Asasello swymi żelaznymi rękami odwrócił ją jak lalkę, twarzą ku sobie, i wpatrzył się w nią. Twarz otrutej zmieniała się w jego oczach. Nawet w zapadającym przed burzą półmroku widać było, jak znika jej chwilowy zez wiedźmy, jak łagodnieją jej rysy. Twarz zmarłej rozjaśniła się, złagodniała wreszcie, nie była już drapieżna, była teraz twarzą cierpiącej kobiety. Asasello rozwarł jej białe zęby i wlał do ust kilka kropel tego samego wina, którym ją otruł. Małgorzata westchnęła, bez pomocy Asasella wstała z podłogi, usiadła i słabym głosem zapytała:
– Za co, Asasello, za co? Coś ty ze mną zrobił? Zobaczyła leżącego mistrza, wzdrygnęła się, szepnęła:
– Tego się nie spodziewałam... morderca!
– Ależ skąd! – odpowiedział Asasello. – On zaraz wstanie. Ach, dlaczego jesteś taka nerwowa?
Ton rudego demona tak bardzo był przekonywający, że Małgorzata uwierzyła mu od razu. Zerwała się, dziarska i pełna sił, pomogła wlać wino do ust leżącego. Mistrz otworzył oczy, popatrzył ponuro i z nienawiścią powtórzył swoje ostatnie słowo:
– Trucicielu!...
– Ach, zniewagi są najczęstszą nagrodą za dobrze wykonaną pracę! – odpowiedział mu na to Asasello. – Czy jesteś ślepy? Jeśli tak, przejrzyj jak najprędzej!
Wówczas mistrz wstał, rozejrzał się, a spojrzenie miał już żywe i rozjaśnione, zapytał:
– To coś nowego. Co to ma znaczyć?
– Znaczy to – odpowiedział Asasello – że na nas już czas. Już grzmi, słyszycie? Ściemnia się. Rumaki ryją ziemią kopytami, rozkołysały się drzewa w waszym maleńkim ogródku. Pożegnajcie się, pożegnajcie się co prędzej.
– Ach, rozumiem – powiedział mistrz i obejrzał się – zabiłeś mnie, jesteśmy martwi. Teraz już wszystko zrozumiałem.
– Ach, na litość – odpowiedział Asasello. – Co ja słyszę? I któż to mówi? Przecież twoja ukochana nazywa cię mistrzem, przecież potrafisz myśleć, jak więc możesz być martwy? To śmieszne!...
– Zrozumiałem wszystko, co powiedziałeś – zawołał mistrz. – Nic już nie mów! Masz po stokroć rację!
– Woland jest wielki! – zawtórowała mu Małgorzata. – Woland jest wielki! Wymyślił to znacznie lepiej ode mnie! Ale powieść, powieść – wołała do mistrza – dokądkolwiek polecisz, zabierz powieść!
– Nie trzeba – odparł mistrz. – Znam ją na pamięć.
– Ale ani słowa... ani słowa nie zapomnisz? – pytała Małgorzata przywierając do kochanka i ocierając krew z jego rozciętej skroni.
– Bądź spokojna. Teraz już nigdy niczego nie zapomnę – odpowiedział jej na to.
– A zatem – ogień! – zawołał Asasello. – Ogień, od którego wszystko wzięło swój początek i którym wszystko zwykliśmy kończyć.
– Ogień! – przeraźliwie krzyknęła Małgorzata. Trzasnęło okienko sutereny, wiatr zdmuchnął na bok zasłonę. Rozległ się w niebie krótki i wesoły grzmot. Asasello wsunął do pieca pazurzastą dłoń, wyciągnął dymiącą głownię i podpalił leżący na stole obrus. Potem podpalił plik starych gazet na kanapie, wreszcie rękopis i zasłonę na oknie.
Mistrz, odurzony już czekającą go galopadą, wyrzucił z półki na stół jakąś książkę, wzburzył jej karty nad płonącym obrusem i książka rozgorzała wesołym płomieniem.