Cały pokój chwiał się już pełen szkarłatnych jęzorów i wszyscy troje wybiegli wraz z dymem przez drzwi, wspięli się po ceglanych schodkach na górę i znaleźli się w ogródku. Pierwszą rzeczą, jaką tam zobaczyli, była siedząca na ziemi kucharka przedsiębiorcy budowlanego. Wokół niej poniewierały się rozsypane ziemniaki i kilka pęczków cebuli. Stan kucharki był zrozumiały. Przy szopie rżały trzy czarne rumaki, wierzgały, wzbijały fontanny ziemi. Małgorzata pierwsza wskoczyła na siodło, za nią Asasello, mistrz na końcu. Kucharka chciała podnieść rękę, aby uczynić znak świętego krzyża, ale Asasello groźnie zawołał z siodła:
– Utnę ci tę rękę! – gwizdnął i wierzchowce łamiąc gałązki lip wzbiły się i zapadły w czarną nawisłą chmurę. Jednocześnie z okienka sutereny buchnął dym. Dobiegł z dołu słaby, żałośliwy krzyk kucharki:
– Gore!...
Konie przelatywały już ponad dachami Moskwy.
– Chcę się pożegnać z miastem – krzyknął mistrz do Asasella, który cwałował na przedzie. Grzmot zagłuszył dalsze jego słowa. Asasello skinął głową i przynaglił rumaka do galopu. Naprzeciw lecącym pędziła chmura, ale nie chlustała jeszcze deszczem.
Lecieli ponad bulwarem, widzieli postacie ludzi, którzy rozbiegali się, aby schronić się przed deszczem. Spadały już pierwsze krople. Przelecieli nad kłębami dymu – to było wszystko, co zostało z domu Gribojedowa. Przelecieli nad miastem, które ogarniała już ciemność. Rozjarzały się nad nimi błyskawice. Potem zieleń zajęła miejsce dachów. I dopiero wtedy lunął deszcz i lecący zamienili się w trzy ogromne, zanurzone w wodzie bańki powietrza.
Małgorzata znała już uczucie, jakiego doznaje się w locie, mistrz jeszcze go nie znał, więc zdziwił się, że tak prędko przybyli do celu, czyli do tego, z którym chciał się pożegnać nie mając prócz niego nikogo, z kim by się żegnać powinien. Przez welon deszczu poznał od razu budynek kliniki Strawińskiego, rzekę i bór na jej przeciwległym brzegu, bór, który tak dobrze zdążył poznać. Wylądowali w zagajniku na polanie, niedaleko od kliniki.
– Poczekam tutaj na was – zwinąwszy dłonie w trąbkę krzyczał Asasello. To ginął za szarą przesłoną, to znów oświetlały go błyskawice. – Żegnajcie się, byle prędzej!
Mistrz i Małgorzata zeskoczyli z siodeł i pobiegli przez ogród kliniki majacząc w ulewie jak wodne cienie. W chwilę później mistrz wprawną dłonią odsunął balkonową kratę w pokoju numer sto siedemnaście. Małgorzata podążała za nim. W łoskocie i wyciu burzy weszli do pokoju Iwana niewidzialni i nie zauważeni. Mistrz przystanął przy łóżku.
Iwan leżał nieruchomo jak wówczas, kiedy po raz pierwszy obserwował burzę w miejscu swego odpocznienia. Ale nie płakał jak wtedy. Kiedy dokładniej przyjrzał się ciemnej sylwetce, która wtargnęła doń z balkonu, uniósł się na łóżku, wyciągnął ręce i powiedział radośnie:
– Ach, to pan! A ja ciągle czekam, ciągle czekam na pana. Przyszedł pan wreszcie, mój sąsiedzie!
Mistrz odparł na to:
– Przyszedłem, ale, niestety, nie mogę już być sąsiadem pana. Odlatuję na zawsze i przyszedłem po to jedynie, by się pożegnać.
– Wiedziałem, że tak będzie, domyślałem się, że tak będzie – odpowiedział cicho Iwan i zapytał: – Spotkał go pan?
– Tak – powiedział mistrz. – Przyszedłem się z panem pożegnać, ponieważ był pan jedynym człowiekiem, z jakim rozmawiałem ostatnimi czasy.
Iwan rozpromienił się i powiedział:
– To dobrze, że pan tu przyleciał. Ja przecież dotrzymam słowa, nie będę więcej pisywał wierszydeł. Teraz zajmuje mnie co innego – Iwan uśmiechnął się i obłąkanymi oczyma popatrzył gdzieś w przestrzeń obok mistrza. – Chcę napisać coś innego.
Poruszyły mistrza te słowa. Powiedział siadając na skraju łóżka Iwana:
– To dobrze, to bardzo dobrze. Niech pan napisze dalszy ciąg o nim. Oczy Iwana zabłysły.
– To pan nie będzie o tym pisał? – Ale spuścił głowę i dodał w zadumie: – No, tak... po cóż o to pytam – spojrzał zezem na podłogę, popatrzył z lękiem.
– Tak – powiedział mistrz, a jego głos wydał się Iwanowi nie znany i głuchy. – Nie będę już o nim pisał. Co innego będę miał do roboty.
Szum burzy przeciął daleki gwizd.
– Słyszy pan? – zapytał mistrz.
– Burza szumi...
– Nie, to wołają mnie, na mnie już czas – wyjaśnił mistrz i wstał z łóżka.
– Niech pan zaczeka! Tylko jedno słowo – poprosił Iwan. – Odnalazł ją pan? Czy została panu wierna?
– Oto ona – odpowiedział mistrz i wskazał na ścianą. Od białej ściany oderwała się ciemna Małgorzata, podeszła do łóżka. Patrzyła na leżącego chłopaka i w jej oczach malowała się żałość.
– Biedak, biedak... – bezgłośnie szeptała Małgorzata, pochyliła się nad łóżkiem.
Leżący chłopak objął ją za szyję, pocałowała go.
– Żegnaj, uczniu – ledwo dosłyszalnie powiedział mistrz i zaczął rozpływać się w powietrzu. Zniknął, a wraz z nim zniknęła i Małgorzata. Zamknęła się krata balkonu.