— Im dłużej z panią rozmawiam — uprzejmie powiedział Woland — tym dobitniej się przekonuję, jak bardzo jest pani mądra. Mogę panią uspokoić. Abbadona jest wyjątkowo obiektywny i jednakowo współczuje obydwom walczącym stronom. Dzięki temu obie strony osiągają zawsze jednakowe wyniki. Abbadona! — niezbyt głośno zawołał Woland i natychmiast ze ściany wyłoniła się jakaś chuda postać w ciemnych okularach. Okulary te zrobiły na Małgorzacie tak wielkie wrażenie, że krzyknęła cichutko i wtuliła twarz w nogę Wolanda. — Niechże pani da spokój! — zawołał Woland. — Ach, jacy nerwowi są dzisiaj ludzie! — Z rozmachem klepnął Małgorzatę po plecach, aż zadźwięczało. — Przecież widzi pani, że on jest w okularach. Poza tym nigdy jeszcze się nie zdarzyło, i zresztą nigdy się nie zdarzy, żeby Abbadona ukazał się komukolwiek przedwcześnie. W końcu i ja tu jestem. Jest pani moim gościem! Po prostu chciałem go pani pokazać.
Abbadona stał bez ruchu.
— Czy on mógłby zdjąć na chwilę te okulary? — zapytała Małgorzata tuląc się do Wolanda i drżąc. Teraz jednak drżała już z Ciekawości.
— Co to, to nie — z powagą odpowiedział Woland, skinął dłonią Abbadonie i ten zniknął. — Co chciałeś powiedzieć, Asasello?
— Messer — odparł Asasello — śpieszę donieść, że mamy dwoje obcych: jakąś piękną dziewczynę, która zanudza błaganiami, żeby ją pozostawiono przy jej pani, a wraz z nią, przepraszam za wyrażenie, przybył jej wieprz.
— Dziwnie się zachowują te piękne dziewczyny! — zauważył Woland.
— To Natasza, Natasza! — zawołała Małgorzata.
— No, to pozostawcie ją przy jej pani. A wieprza — do kuchni.
— Chcecie go zarżnąć? — z przerażeniem krzyknęła Małgorzata. — Na litość, messer, przecież to Mikołaj Iwanowicz, lokator z parteru. To nieporozumienie, Natasza, widzi pan, maznęła go kremem, i…
— Ależ, proszę pani — powiedział Woland — po kiego diabła miałby go kto zarzynać? Niech sobie posiedzi z kucharzami i koniec. Przyzna pani przecież, że nie mogę go wpuścić do sali balowej.
— No, tego by jeszcze brakowało — dorzucił Asasello i zameldował: — Zbliża się północ, messer.
23. Wielki bal u szatana
Zbliżała się północ, trzeba się było śpieszyć. Małgorzata jak przez mgłę widziała komnatę. Zapamiętała świece i basen z malachitu. Kiedy stanęła na dnie owego basenu, Helia i Natasza, która Helii pomagała, oblały ją jakąś gęstą, ciepłą, czerwoną cieczą. Małgorzata poczuła słonawy smak na wargach i zrozumiała, że kąpią ją we krwi. Miejsce krwawego płaszcza zajął potem inny, gęsty, przejrzysty, różowawy i Małgorzacie zakręciło się w głowie od zapachu olejku różanego. Potem położono ją na kryształowym łożu i zaczęto wycierać do sucha jakimiś wielkimi zielonymi liśćmi.
Wtedy wdarł się tam kocur i zaczął pomagać. Przycupnął w nogach łoża i naśladując ulicznego pucybuta nacierał stopy Małgorzaty.
Małgorzata nie pamięta, kto uszył jej pantofle z płatków bladej róży, nie pamięta, w jaki sposób te pantofle same zapięły się na złote klamerki. Jakaś nieznana siła poderwała ją i postawiła przed lustrem — we włosach jej błysnął królewski brylantowy diadem. Nie wiedzieć skąd zjawił się Korowiow i zawiesił Małgorzacie na piersiach, na ciężkim łańcuchu, ciężki medalion w owalnej ramie, przedstawiający czarnego pudla. Ta ozdoba strasznie zaciążyła królowej. Łańcuch z miejsca zaczął ocierać jej kark, medalion przyginał ją ku ziemi. Było jednak coś, co wynagrodziło Małgorzacie kłopoty, jakie jej sprawiał łańcuch z czarnym pudlem — był to szacunek, jaki jej zaczęli okazywać Korowiow i Behemot.
— To nic, to nic, to nic — mamrotał Korowiow przed drzwiami komnaty, w której znajdował się basen. — Cóż robić, tak trzeba, tak trzeba… Ale niech pani pozwoli, królowo, że dam jej jeszcze tylko jedną radę. Pośród gości będą różni, o, bardzo różni, ale nikogo, królowo Margot, proszę nie wyróżniać! Jeśli nawet ktoś się pani nie spodoba… ja wiem, oczywiście, że nie da pani tego po sobie poznać, o tym nie ma mowy! Zauważy, natychmiast zauważy! Jedyne wyjście to polubić takiego kogoś, trzeba go polubić, królowo! Gospodyni balu zostanie za to po stokroć wynagrodzona. I jeszcze jedno — proszę nie zapomnieć o nikim! Chociaż uśmiech, jeżeli nie starczy czasu, żeby rzucić jakieś słówko, choćby najlżejsze skinienie głowy! Cokolwiek pani zechce, byle tylko nikt nie zastał pominięty. Inaczej uświerkną ze zgryzoty…
I oto eskortowana przez Korowiowa i Behemota Małgorzata przekroczyła próg komnaty, w której był basen, i znalazła się w zupełnych ciemnościach.
— Ja, ja — szeptał kot — ja dam sygnał!
— Dawaj! — odpowiedział z ciemności Korowiow.