Читаем Mistrz i Małgorzata полностью

Małgorzata znajdowała się u szczytu ogromnych, zasłanych dywanem schodów. W dole, tak daleko, ze zdawało się, iż patrzy przez odwróconą lornetkę, widziała olbrzymią kordegardę z gigantycznym kominkiem, w którego czarnej i zimnej czeluści bez trudu mogłaby się zmieścić pięciotonowa ciężarówka. Ani w kordegardzie, ani na rzęsiście oświetlonych schodach nie było nikogo. Dźwięk trąb dobiegał teraz do Małgorzaty z daleka. Stali tak w bezruchu mniej więcej przez minutę.

— A gdzież goście? — zapytała Korowiowa Małgorzata.

— Nadejdą, królowo, nadejdą, zaraz nadejdą. Nie będziesz się mogła uskarżać na ich brak. Słowo daję, wolałbym drwa rąbać niż witać ich tutaj, na tym podeście.

— Co? Rąbać drwa?! — podchwycił rozmowny kot — Ja bym wolał być konduktorem w tramwaju, a to doprawdy najpodlejsze — zajęcie na świecie!

— Do północy zostało najwyżej dziesięć sekund — powiedział Korowiow — zaraz się zacznie.

Małgorzacie wydało się, że te sekundy ciągną się niezwykle długo. Najwyraźniej minęły już i nic się w ogóle nie stało. Aliści nagle coś huknęło w przepastnym kominku i wyskoczyła stamtąd szubienica, na której dyndał rozsypujący się w proch wisielec. Wisielec ów urwał się ze stryczka, upadł na posadzkę i oto wyskoczył z niego piękny rudy młodzian we fraku i w lakierkach. Wybiegła z kominka mała, na wpół zetlała trumna, otworzyło się wieko i wypadły z niej inne zwłoki. Piękny młodzian poskoczył ku nim z galanterią i podał im ramię. Ze zwłok tych uformowała się ruchliwa kobieta w czarnych pantoflach i z czarnymi piórami na głowie, i oboje pośpiesznie zaczęli wstępować po schodach.

— Otóż i pierwsi! — zawołał Korowiow. — Monsieur Jacques z małżonką. Mam zaszczyt przedstawić pani, królowo, jednego z najbardziej interesujących mężczyzn. Z powołania fałszerz pieniędzy, zdrajca stanu, ale doprawdy zdolny alchemik. Wsławił się tym — szepnął na ucho Małgorzacie — że otruł kochankę króla. A to się przecież nie każdemu zdarza! Proszę popatrzyć, jaki przystojny!

Pobladła Małgorzata z otwartymi ustami patrzyła na dół i zobaczyła, że zarówno trumna, jak szubienica znikają w jakichś bocznych drzwiczkach kordegardy.

— Jakże się cieszę! — wrzasnął kot prosto w nos wspinającego się po schodach pana Jacques'a.

Tymczasem na dole wyłonił się z kominka bezgłowy szkielet z oderwaną ręką, zwalił się na ziemię i przemienił się w mężczyznę we fraku.

Małżonka pana Jacques'a już przyklękała przed Małgorzatą na jedno kolano i — pobladła z przejęcia — całowała jej stopę.

— Królowo… — bełkotała małżonka pana Jacques'a.

— Królowa jest zachwycona! — wrzeszczał Korowiow.

— Królowo… — cicho powiedział piękny pan Jacques.

— Jesteśmy zachwyceni! — zawodził kocur. Młodzi ludzie, towarzysze Asasella, uśmiechali się martwo acz uprzejmie i już odciągali pana Jacques'a i jego małżonkę na bok, do kielichów z szampanem, które trzymali w dłoniach Murzyni. Po schodach wbiegł samotny mężczyzna we fraku.

— Hrabia Robert — szepnął Małgorzacie Korowiow — także ciekawa postać. Proszę zwrócić uwagę, królowo, jak zabawnie się składa — to odwrotny przypadek. Hrabia Robert był kochankiem królowej i otruł swoją żoną.

— Bardzo nam miło, hrabio! — zawołał Behemot.

Z kominka po kolei jedna po drugiej wychynęły trzy trumny, roztrzaskały się i rozpadły, za nimi wyskoczył ktoś w czarnej pelerynie, a następny, który wybiegł z czarnej czeluści, uderzył tego w pelerynie nożem w plecy. Dobiegł z dołu przytłumiony okrzyk. Z kominka wypadł trup w stanie nieomal zupełnego rozkładu. Małgorzata zamknęła oczy, czyjaś ręka podsunęła jej pod nos flakon z solami trzeźwiącymi. Wydało się Małgorzacie, że była to ręka Nataszy.

Na schodach zrobiło się tłoczno. Na każdym ich stopniu znajdowali się teraz, z dala zupełnie identyczni, mężczyźni we frakach, którym towarzyszyły nagie kobiety, różniące się od siebie tylko kolorem pantofelków i piór na głowach.

Kulejąc zbliżała się do Małgorzaty dama w dziwnym drewnianym sabocie na lewej nodze. Oczy miała spuszczone jak mniszka, była chudziutka, niepokaźna, a na szyi, nie wiedzieć czemu, miała szeroką zieloną przepaską.

— Kto to jest, ta… zielona? — machinalnie spytała Małgorzata.

— Nader czarująca i ogromnie solidna dama — szeptał Korowiow — polecam ją twojej uwadze — to signora Tofana. Była niezmiernie popularna wśród młodych, uroczych neapolitanek, a także mieszkanek Palermo, zwłaszcza tych, którym znudzili się ich mężowie. Przecież zdarza się tak, królowo, że żona ma dość męża…

— Tak — głucho odparła Małgorzata, uśmiechając się jednocześnie do dwóch wyfraczonych, którzy skłonili się przed nią po kolei, całując jej kolano i dłoń.

Перейти на страницу:

Похожие книги

Плаха
Плаха

Самый верный путь к творческому бессмертию – это писать sub specie mortis – с точки зрения смерти, или, что в данном случае одно и то же, с точки зрения вечности. Именно с этой позиции пишет свою прозу Чингиз Айтматов, классик русской и киргизской литературы, лауреат самых престижных премий, хотя последнее обстоятельство в глазах читателя современного, сформировавшегося уже на руинах некогда великой империи, не является столь уж важным. Но несомненно важным оказалось другое: айтматовские притчи, в которых миф переплетен с реальностью, а национальные, исторические и культурные пласты перемешаны, – приобрели сегодня новое трагическое звучание, стали еще более пронзительными. Потому что пропасть, о которой предупреждал Айтматов несколько десятилетий назад, – теперь у нас под ногами. В том числе и об этом – роман Ч. Айтматова «Плаха» (1986).«Ослепительная волчица Акбара и ее волк Ташчайнар, редкостной чистоты души Бостон, достойный воспоминаний о героях древнегреческих трагедии, и его антипод Базарбай, мятущийся Авдий, принявший крестные муки, и жертвенный младенец Кенджеш, охотники за наркотическим травяным зельем и благословенные певцы… – все предстали взору писателя и нашему взору в атмосфере высоких температур подлинного чувства».А. Золотов

Чингиз Айтматов , Чингиз Торекулович Айтматов

Проза / Советская классическая проза