— Drobnych pełna kieszeń! — zaryczał szofer i w lusterku ukazały się jego przekrwione oczy. — Już trzeci raz dziś mi się to zdarza. Innym też się zdarzało. Daje taki sukinsyn czerwońca, ja mu cztery pięćdziesiąt reszty. Wysiada, łobuz. Za pięć minut patrzę — zamiast czerwońca etykieta z butelki mineralnej! — W tym miejscu kierowca wypowiedział kilka nie nadających się do druku uwag. — Drugi jechał na Zubowski. Czerwoniec. Daję trzy ruble reszty. Wysiadł. Sięgam do portmonetki, a tam — pszczoła. W palec mnie rąbnęła! Ach, ty!… — Szofer znów wmontował nie nadające się do druku wyrazy. — A czerwońca nie ma. Wczoraj w tym Varietes (nie do druku) jakiś cholerny magik odstawił numer z czerwońcami (słowa nie do druku)…
Księgowy oniemiał, nastroszył się, zrobił taką minę jakby nawet samą nazwę “Varietes” słyszał po raz pierwszy w życiu, i pomyślał sobie: “Patrzcie, patrzcie…”
Przyjechawszy, gdzie należy, i szczęśliwie zapłaciwszy za kurs, księgowy wszedł do budynku, ruszył korytarzem w stronę gabinetu kierownika i już po drodze zorientował się, że przychodzi nie w porę. W kancelarii komisji widowisk panowało zamieszanie. Przebiegła koło księgowego gończym z wybałuszonymi oczyma, w chusteczce zsuniętej na tył głowy.
— Nie ma, nie ma, nie ma! Nie ma, kochani! — krzyczała nie wiadomo do kogo. — Marynarka jest i spodnie są, ale w marynarce nic nie ma!
Zniknęła w jakichś drzwiach, zza których zaraz dobiegły brzęki tłuczonych naczyń. Z sekretariatu wybiegł znajomy buchaltera, kierownik pierwszego wydziału komisji, ale był w takim stanie, że nie poznał księgowego, i zaraz znikł gdzieś bez śladu.
Wstrząśnięty tym wszystkim Łastoczkin wszedł do sekretariatu, przez który wchodziło się do gabinetu przewodniczącego komisji, i tu popadł w ostateczne przerażenie.
Zza zamkniętych drzwi gabinetu dobiegał gromki głos, niewątpliwie należący do Prochora Piotrowicza, przewodniczącego. “Ruga kogoś czy co?” — pomyślał stropiony buchalter, obejrzał się i zobaczył taki obrazek — w skórzanym fotelu, odrzuciwszy głowę na oparcie, szlochając niepowstrzymanie leżała z mokrą chusteczką w dłoni, wyciągnąwszy nogi prawie na środek pokoju, sekretarka osobista przewodniczącego, piękna Anna Ryszardowna.
Anna Ryszardowna całą brodę miała umazaną a po jej brzoskwiniowych policzkach spływały z rzęs czarne strugi rozwodnionego tuszu. Widząc, że ktoś wszedł, Anna Ryszardowna zerwała się, rzuciła się do księgowego, chwyciła go za klapy i zaczęła nim potrząsać wołając jednocześnie:
— Chwała Bogu, znalazł się przynajmniej jeden odważny! Wszyscy pouciekali, wszyscy zdradzili! Chodźmy, chodźmy do niego, ja już nie wiem, co robić! — I, nadal szlochając, pociągnęła księgowego do gabinetu.
Wszedłszy tam Wasilij Stiepanowicz przede wszystkim upuścił teczkę, a wszystkie myśli w jego głowie stanęły dęba. Trzeba przyznać, że powody były dostateczne.
Za ogromnym biurkiem, na którym stał masywny kałamarz, siedział pusty garnitur i nie umoczonym w atramencie piórem wodził po papierze. Garnitur był w krawacie, z butonierki sterczało mu wieczne pióro, ale ponad kołnierzykiem nie było ani szyi, ani głowy, z mankietów nie wychylały się dłonie. Ubranie pogrążone było w pracy i w ogóle nie zauważało panującego wokół zamętu. Słysząc, że ktoś wszedł, odchyliło się w fotelu i sponad kołnierzyka rozbrzmiał dobrze księgowemu znany głos Prochora Piotrowicza:
— O co chodzi? Przecież na drzwiach jest napisane, że nie przyjmuję.
Piękna sekretarka wrzasnęła i załamując dłonie zawołała:
— Widzi pan? Widzi pan? Nie ma go! Nie ma! Oddajcie go, oddajcie!
Ktoś właśnie stanął w drzwiach gabinetu, jęknął i wybiegł. Księgowy poczuł, że ugięły się pod nim nogi, i przysiadł na brzeżku krzesła, nie zapominając wszakże o podniesieniu teczki. Urodziwa sekretarka skakała wokół buchaltera, szarpała go za marynarkę i wołała:
— Ja zawsze, zawsze go ostrzegałam, kiedy się pieklił! No i dopieklił się! — Ślicznotka podbiegła do biurka i tkliwym, melodyjnym głosem, trochę przez nos, bo była zapłakana, zawołała:
— Proszeńka! Gdzie jesteś?
— Kto tu dla pani jest “Proszeńka”? — jeszcze głębiej zapadając w fotel wyniośle zasięgnął informacji garnitur.
— Nie poznaje! Mnie nie poznaje! Coś takiego!… — załkała sekretarka.
— Proszę nie szlochać w moim gabinecie! — gniewnie powiedział zapalczywy garnitur w prążki i rękawem przyciągnął do siebie kolejny plik papierów, najwyraźniej zamierzając napisać na każdym z nich swoją decyzję.
— Nie, nie mogę na to patrzyć, nie, nie mogę! — krzyknęła Anna Ryszardowna i wybiegła do sekretariatu, a za nią jak z procy wypadł księgowy.