Należała to zrobić. Było to moim obowiązkiem, pierwszym ze wszystkich, jeśli w ogóle jakieś jeszcze miałem.
Pojechałem windą na śródokręcie, do radiostacji, i ustalałem już kolejność działań: sygnał wzywający do Luny Głównej z żądaniem prawa pierwszeństwa dla następnych moich komunikatów, gdyż chodzi o informacje największej wagi; takich nie będzie odbierał automat, ale prawdopodobnie dyżurny koordynator Luny; złożę meldunek o dostrzeżeniu obcego statku, który przeciął mój kurs z szybkością hiperboliczną i stanowił prawdopodobnie część galaktycznego roju. Zażąda natychmiast podania elementów jego ruchu. Będę musiał powiedzieć, że obliczyłem je wprawdzie, ale ich nie mam, bo magazynek taśmowy aparatu był, wskutek zaniedbania, pusty. Wówczas zażąda, abym padał „fix” pilota, który zaobserwował, jako pierwszy, ów statek. Ale i takiego „fixu” nie ma, bo wachtę pełnił inżynier, z wykształcenia drogowiec, a nie kosmonauta; z kolei — jeśli to już nie wyda mu się podejrzane — zapyta, czemu nie poleciłem, w trakcie dokonywania pomiarów, przekazać na bieżąco danych memu radiowcowi; więc będę zmuszony wyjaśnić, że telegrafista nie pełnił służby, bo był pijany. Jeśli zechce jeszcze w ogóle i wtedy prowadzić ze mną rozmowę o takich sprawach przez tych trzysta sześćdziesiąt osiem milionów kilometrów, które nas dzielą, zapragnie dowiedzieć się, czemu nie pełnił służby któryś z pilotów jaka zastępca telegrafisty; wtedy odpowiem, że cała załoga ma świnkę i leży w gorączce. Jeśliby do tej chwili żywił jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, upewni się, że człowiek, który w środku nocy alarmuje go wiadomościami o statku „innych”, jest albo nie przy zdrowych zmysłach, albo pijany. Spyta, czy utrwaliłem wizerunek statku w jakikolwiek sposób — fotografując go w świetle flar, zapisując dane radarowe na ferrotaśmie albo przynajmniej notując wszystkie kolejne wezwania, z jakimi zwracałem się do niego przez radio. Ale nie mam nic, nic, ponieważ zbytnio się spieszyłem, nie uważałem, aby jakieś fotografie były potrzebne, skoro niebawem ziemskie statki dościgną niezwykły cel i wszystkie urządzenia zapisujące były wyłączone. Zrobi wtedy to, co ja uczyniłbym na jego miejscu — każe mi się wyłączyć i zapyta wszystkie statki mojego sektora, czy któryś nie dostrzegł nic podejrzanego. Otóż żaden statek nie mógł zobaczyć galaktycznego gościa. Byłem tego pewny. Spotkałem go tylko dlatego, że leciałem w płaszczyźnie ekliptyki, choć jest to najsurowiej wzbronione, zawsze bowiem krąży w niej pył i resztki zmielonych przez czas meteorów czy kometowych ogonów. Przekroczyłem ten zakaz, bo inaczej nie wystarczyłoby mi paliwa dla manewrów, mających wzbogacić Le Mansa o sto czterdzieści tysięcy ton złomu rakietowego. Należało od razu uprzedzić koordynatora Luny, że spotkanie nastąpiło w strefie zakazanej, co pociągnęłoby za sobą nieprzyjemną rozmowę w Komisji Dyscyplinarnej przy Trybunale Kosmicznej Żeglugi. Zalewne, odkrycie tego statku warte było czegoś więcej niż upomnienia Komisji, a może i kary, ale tylko pod warunkiem, że się go rzeczywiście dosięgnie. Otóż to wyglądało mi na rzecz beznadziejną. Musiałem mianowicie zażądać, aby w obszar podwójnego zagrożenia, bo w strefę ekliptyki, i do tego jeszcze nawiedzoną przez hiperboliczny rój, rzucono całą flotyllę statków na poszukiwania. Koordynator Luny, gdyby nawet chciał, nie miał prawa tego uczynić; a gdybym się na głowie postawił i do rana wzywał COSNAV ziemski i Międzynarodową Komisję do Spraw Badania Przestrzeni, i diabli wiedzą, kogo jeszcze, rozpoczęłyby się obrady i posiedzenia, za czym, gdyby szły błyskawicznie, już po jakichś trzech tygodniach zapadłaby decyzja. Ale — jak to obliczyłem jeszcze w windzie, bo doprawdy tej nocy myślało mi się bardzo szybko — ów statek będzie się wówczas znajdował w odległości stu dziewięćdziesięciu milionów kilometrów od miejsca spotkania, więc poza Słońcem, które minie dostatecznie blisko, aby odchyliło jego trajektorię, i przestrzeń, w której przyjdzie go szukać, będzie liczyła ponad dziesięć miliardów kilometrów sześciennych. Być może — dwadzieścia.